Formacja i zaangażowanie

Komentarzy: 2

Ks. Włodzimierz Lewandowski

publikacja 11.12.2008 11:05

„Formacja czy zaangażowanie?" Nie widzę powodu, dla którego jedno ma się przeciwstawiać drugiemu. Zdrowa formacja prowadzi do zaangażowania. Daje na początku do ręki szczoteczkę i karteczkę z adresem. Bez tego staje się hodowlą neurotycznych osobowości, chorobliwie zajętych kolejnymi kryzysami i nocami ducha.

Minęło przeszło dwadzieścia lat, a ciągle pamiętam zdecydowany ton głosu oddziałowej, pytającej odbywającego praktyki studenta medycyny, dlaczego nie robi zastrzyków. Ten młody człowiek, z głową pełną łacińskich nazw części ciała, określeń chorób i metod ich leczenia, przygotowanie do wykonywania zawodu zaczynał nie od skomplikowanych operacji, ale od prostych czynności, wykonywanych przez pielęgniarkę. Ucząc w szkołach wielokrotnie spotykałem przygotowujących się do zawodu nauczyciela. Przychodzili na hospitacje, robili notatki i konspekty, pytali, prosili o danie im możliwości przeprowadzenia samodzielnej lekcji. Na koniec, pod okiem doświadczonego metodyka i dydaktyka, przeprowadzali lekcję pokazową. Proboszcz mojej młodości entuzjastą nowych rzeczywistości kościelnych nie był. Wyświęcony przed drugą wojną, patrzył na nie okiem sceptyka. Nie krytykował, ale i nie rozumiał. Niemniej jednak to właśnie on wysłał na początku lat siedemdziesiątych pierwszą grupę młodzieży do Szczawnicy na oazę. Po powrocie „sprawdzał” nas, powierzając najpierw przygotowanie propozycji śpiewów na niedzielną Mszę św., potem wystroju kościoła i bożonarodzeniowych jasełek, na końcu włączając nas w działalność charytatywną i koła misyjnego. Sprawdzał to może zbyt mocno powiedziane, bo stawiał na samodzielność. Dziś by powiedziano, że liczył na kreatywność. Mówił, czego oczekuje, a nam zostawiał wykonanie. Pojawiał się w trakcie i „nanosił poprawki”. Podobnie było z „babcią”. Ten wyjazd właściwie był możliwy dzięki niej, bo to ona szukała miejsca i namawiała proboszcza, by wysłał pierwszą grupę młodzieży. Potem w jej domu odbywały się spotkania. Ewangeliczne rewizje życia, podczas których większość z nas po raz pierwszy zetknęła się z książką Michela Quoist’a „Modlitwa i czyn”. Babcia przez kilka tygodni cierpliwie przysłuchiwała się naszym uduchowionym dyskusjom, aż pewnego dnia nie wytrzymała. Głupoty gadacie – usłyszeliśmy mocno zdziwieni. Miłość ma imię, nazwisko i miejsce zamieszkania. W tym momencie na stół poleciały karteczki z adresami ludzi starych i chorych. Trzeba było odwiedzić, porozmawiać, a potem systematycznie takiej osobie pomagać. To właśnie z tych odwiedzin zrodziły się pierwsze w Polsce tzw. oazy chorych. Takiego rozumienia formacji kilkanaście lat później uczył mnie gazda zasadniański, u którego przez kolejne lata przeżywaliśmy wakacyjne rekolekcje, w miejscu nazwanym przez młodzież szkołą wiary i życia. Gdy jego córka ukończyła trzeci rok życia, dał jej do ręki małą szczoteczkę z szufelką i kazał zamieść korytarz. Zapytany, dlaczego to robi, skoro potem sam po niej poprawia, odpowiedział, że dziecko od najmniejszego trzeba uczyć odpowiedzialności i kształtować w nim poczucie obowiązku. Piszę o tym w kontekście dyskusji, jaką wywołało przemówienie arcybiskupa Nycza do wspólnot neokatechumenalnych. Redakcja ukierunkowała ją, stawiając pytanie: „Formacja czy zaangażowanie?” Nie widzę powodu, dla którego jedno ma się przeciwstawiać drugiemu. Zdrowa formacja prowadzi do zaangażowania. Daje na początku do ręki szczoteczkę i karteczkę z adresem. Bez tego staje się hodowlą neurotycznych osobowości, chorobliwie zajętych kolejnymi kryzysami i nocami ducha. Rodzi skrupulatów i przeżywających paranoiczne lęki przed spotkaniem z ludźmi, żyjącymi według innego niż oni systemu wartości. „Nie pozwól zamknąć się w alternatywie: zaangażowanie po stronie najuboższych lub poszukiwanie źródeł. Nie walka lub kontemplacja, ale jedno z drugim, bo jedno wypływa z drugiego” (Br. Roger z Taize, Jego miłość jest ogniem, s. 131).

Pierwsza strona Poprzednia strona Następna strona Ostatnia strona
oceń artykuł Pobieranie..