Kolce i lwy

AfrykaNowaka.pl

publikacja 09.08.2010 13:22

W około żyrafy, słonie i inny zwierz, było ciężko, jechaliśmy nocą w buszu, a lwy odganialiśmy trąbką rowerową!

PISZĄ PANOWIE:

DZIEŃ 266, 28 lipca.

Problemy z przyczepką

Dzień jazdy zaczęliśmy od kolejnych problemów z przyczepką EXTRA-WHEEL. Od dwóch dni jechałem z pękniętym hakiem, przymocowanym do ośki plastykowymi szybkozłączkami. Na szczęście na misji Don Bosco udało się znaleźć spawarkę i miejscowy majster – pan Maestro (nawiasem mówiąc ten sam, który przetłumaczył tekst na język Ndebele wygrawerowany na tabliczce Nowakowej) – kilkoma zręcznymi ruchami elektrody przywrócił przyczepkę do życia. Tak się nam przynajmniej wydawało, do momentu, kiedy wsiadłem na objuczony sakwami rower. Po kilku kilometrach jazdy przyczepka znów zaczęła się niebezpiecznie chybotać i dalsza jazda była prawie niemożliwa. Okazało się, że hak nie był najstaranniej zespawany, a pan Maestro pomylił się o jakieś pół centymetra, odnośnie położenia haka. Uciekliśmy się do wypróbowanych metod domowych. Gumki recepturki doskonale sprawdziły się jako podkładki i mogłem jechać dalej.

Z Agą i Ewą umówiliśmy się, że zaczekają na skrzyżowaniu dróg, z których jedna prowadziła do Dete. Właściwie nie zdziwiło nas bardzo to, że dziewczyn już tam nie było. Z misji wyjechały kilka godzin przed nami, a my jeszcze mieliśmy przestoje związane z naprawą przyczepki. Za dolara zjedliśmy szybki posiłek z barze – sadzę, czyli papkę z kukurydzy, z wątróbką i warzywami i pomknęliśmy do Dete. Do wioski dojechaliśmy już prawie w kompletnych ciemnościach, przejechaliśmy dwie ulice, ale po dziewczynach ani śladu. Nie liczyliśmy na gotową kolację i zagrzaną wodę w balii, niemniej jednak spodziewaliśmy się, że przynajmniej będą gdzieś na nas czekać z informacją, gdzie możemy rozbić namioty. Pytani na ulicy mieszkańcy żadnych bladolicych dziewic nie widzieli. Trudno, musieliśmy w ciemnościach szukać bezpiecznego noclegu. Opcja dziki kamping raczej nie tego wieczora, bądź co bądź ostrzegano nam przed noclegiem pod chmurką, z uwagi na hasające w nocy głodne lwy.

Decydujemy się spróbować w kościele. Parafia zamknięta na cztery spusty, brama zaryglowana, a na nawoływania nikt nie reaguje. Wybrany na ochotnika Kuba przeskakuje ogrodzenie i ryzykując spotkanie z czworonożnymi, krwiożerczymi bestiami biegnie do okna i wali w szybę. Za moment wychodzi przestraszony mężczyzna, w ciemności widać było tylko białka oczu i śnieżnobiałe zęby. Mówimy, że mamy problem z noclegiem i zgubiliśmy kobiety, opowiadamy historię nowakową i po chwili już nie jesteśmy intruzami, tylko strudzonymi wędrowcami, którym trzeba pomóc w potrzebie. Dostajemy pokój, kolację, a rankiem śniadanie. Mieliśmy w planie zajść rano na mszę, ale jakoś nikt nie wygrzebał się spod kołderki o szóstej nad ranem…

Dzień 267, 29 lipca

Safari na torach

Około południa docieramy do głównego obozu w parku narodowym Hwange. Dziewczyny dojechały tu już wczoraj i zdążyły załatwić wieczorne safari. Perspektywa zobaczenia słoni i innych zwierząt zwycięża nad rozsądkiem (który mówił: nie wydawaj ostatniego dolara swego na błahostki i inne trywialności, impreza ta kosztowała bowiem jedną trzecią naszego budżetu) i po piętnastej byliśmy gotowi na bezkrwawe łowy. Co prawda nie liczyliśmy na nieprzebrane ilości zwierząt, ale rozczarowanie było duże. Jeden słoń, w dodatku pod wieczór, kilka żyraf, antylopy i zebry widziane z odległości kilometra.

W planie wycieczki był jeszcze nocleg na platformie w pobliżu wodopoju. Według naszego przewodnika mieliśmy tu być świadkami nocnej, istnej orgii słoniowej. Owszem, może i słonie były, ale nie mamy noktowizorów w oczach, a nasze czołówki nie świeciły na odległość kilkuset metrów. Podobno można je było usłyszeć – chlapanie, mlaskanie, siorbanie, ciamkanie i inne odgłosy związane z pochłanianiem stu litrów wody na czworonoga. Niestety, agregator pompujący wodę w pobliżu skutecznie zagłuszał wszelkie odgłosy, no może poza chrapaniem dobiegającym z sąsiedniego namiotu…

Rankiem pojechaliśmy jeszcze odkrytym pickupem na objazd po parku, ale jedynym mocnym wspomnieniem, jakie we mnie zostało, było przeszywające zimno i pusty żołądek. Na prawdziwe safari miał przyjść czas w ciągu najbliższych dni, ale o tym wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy…

Jako, że część męska znów pakowała się dłużej od żeńskiej, ta druga, starym zwyczajem, postanowiła ruszyć wcześniej i zaczekać na nas na skrzyżowaniu przy głównej drodze prowadzącej do Bulawayo. Kiedy już jednak ruszyliśmy z parku, przypomnieliśmy sobie, że mieliśmy jeszcze spróbować dojechać do Malindi – stacyjki przy torach, do której prowadziła piaszczysta, mało zachęcająca droga. Z listów Nowaka do żony wynikało, że podróżnik nocował gdzieś tam w okolicy, chcieliśmy więc odwiedzić te miejsca. Według mapy do pokonania mieliśmy około dziesięciu kilometrów, więc pomimo zapiaszczonej drogi zdecydowaliśmy się pojechać. Kobiety poinformowaliśmy sms-em, aby ruszyły dalej, a na miejsce spotkania wyznaczyliśmy miasteczko Gwai-River.

Po kilku kilometrach piasek zrobił się już tak grząski, że w żaden sposób nie dało się po nim jechać i zaczęliśmy jazdę „na nowaka” ­ – czyli pchając nasze Brennabory wzdłuż nasypu kolejowego. Niestety, lepiej nie było. Podpisalibyśmy się wszyscy pod tym, co Nowak pisał w liście do żony prawie siedemdziesiąt siedem lat temu…

Myślałem, że o wiele lżej będzie się można poruszać nasypem kolejowem, ale i ten tak zasypany piaskiem, jak i droga. Jedno lepiej – to to – że prędzej można znaleźć wodę – a także zawsze i o pomoc lżej – bo oprzeć się można o stacyjkę – a także skracam drogę – bo tor kolejowy biegnie w zupełnie prostej linii – tak prostej, że widać dużo mil naprzód”

Kuba wpada na pomysł, aby spróbować jechać po podkładach kolejowych, ale tempo nie jest zawrotne – właściwie identyczne z tym, jakie mamy, pchając rowery po piasku… Jakby jeszcze wszystkiego było mało, na ziemi pojawiło się dziwne pnącze, którego końcówki wyglądają jak pineski, z tą różnicą, że od spodu ma dwie ostre jak igła kolce. Piękne kapelusze ochoczo zaczęły wbijać się w opony… Ponieważ ciągnęliśmy jeszcze przyczepki, więc dziur do zalepiania było więcej, średnio po cztery, pięć na koło, na każdy kilometr „jazdy”

Prawie o zmierzchu docieramy do stacyjki Malindi, a tam, poza czterema barakami, ani żywego ducha. Dobre i to. Baraki ochronią nas przed lwami, hienami i innymi nocnymi paskudami, a rano pomyślimy, co dalej. Zabarykadowaliśmy się w jednej z blaszanych szop, zaryglowaliśmy drzwi, rozbiliśmy namioty i po wyczerpującym dniu poszliśmy spać. Były tak wyczerpany, że nie słyszałem nawet pociągu, który zatrzymał się dosłownie nad naszymi głowami. Jakże innego znaczenia nabierają teraz czytane listy Nowaka do żony, kiedy pisał o przebytym dniu tą samą drogą, jaką pokonywaliśmy w ciągu dnia. Ileż podobnych dni, potwornie ciężkich miał za sobą. Doprawdy, trudno zrozumieć, jakiego ogromnego wysiłku woli musiały kosztować go te dni w drodze z Victoria Falls do Bulawayo. 29 grudnia 1933 roku pisał:

Przebyłem dziś zaledwie 16 mil – to jest 26 km – ale wszystko pieszo – przez piasek tak grząski, że po prostu wszystkie muskuły zerwane – czuje się jak bez duszy. Takie trudne dnie przeżywałem tylko na Saharze – a tu jeszcze nie koniec – oj! Dużo jeszcze takiej okropnej drogi! (…)

Ciężko mi Maryś – ani nie cieszy płonące ognisko – ani pełna gęba księżyca, który mdłem światłem spowija okoliczną dżunglę. Gwiazdy tak cudownie migocą – tak nisko – tuż prawie nad drzewem, pod którym stoi mój namiot, a mnie smutno – taki bardzo zmęczony jestem”

oceń artykuł Pobieranie..