Wyłem, kopałem. Aż otworzył

Marcin Jakimowicz

GN 01/2012 |

publikacja 04.01.2012 00:15

Janusz Yanina Iwański: – Zacząłem wierzgać i wrzeszczeć: Pomóż, bo sam nie daję rady! Maciej Sikorski: – Znajomi zawołali: Pachniesz kadzidłem! Marek Stokowski: – Słuchaliśmy wstrząśnięci, spoceni z wrażenia, niektórzy ze łzami, jak mówił Chrystus.

Wyłem, kopałem. Aż otworzył Roman Koszowski/GN Janusz Yanina Iwański: – Pozostawałem samotny. Jak pies. Co z tego, że czułem się wyciszony, skoro nie mogłem się spodziewać znikąd pomocy. Byłem przerażająco samotny. Nagle poczułem jakąś osobę za sobą, żywą obecność...

Ze strony zapytaj.onet.pl: „Co oznaczają dary, które królowie przynieśli Jezusowi?”. Odpowiedź: „Złoto dla króla. kadzidło dla Boga, mirra dla człowieka”. Oto trzy różne opowieści. Opisy trzech dróg dojścia do Narodzonego. Współcześni królowie ruszyli również ze Wschodu.

Złoto dla króla

Janusz Yanina Iwański (muzyk jazzowy i rockowy, gitarzysta, kompozytor, mieszka w Częstochowie):

– Jako dziesięciolatek odwróciłem się od Kościoła. Przygotowywałem się do Pierwszej Komunii (Częstochowa, parafia św. Zygmunta, ks. Stanisław Łyp). Już tydzień po uroczystości komunijnej zauważyłem, że przekaz, jaki wyciągnąłem z katechezy, nie zgadzał mi się ze światem, który widziałem na zewnątrz. W związku z tym odwróciłem się na pięcie i odszedłem.

Osiemnaście lat później zostałem przywołany z powrotem. Prowadziłem burzliwe życie, nie unikałem wszelkiego rodzaju używek. Bardzo wcześnie zauważyłem, że tracę kontrolę. Przestraszyłem się, że zaszedłem za daleko i nie będę mógł wygramolić się z tego bagna. Początkowo, jak każdy uzależniony człowiek, oszukiwałem się, że dam sobie radę, że nie ma problemu, że…

Zaczepiłem się między innymi o buddyzm. Szukałem jakiejś odskoczni, możliwości kontemplacji. Wariowałem z samotności. Myślałem, że gdy wejdę w medytację, to uczucie zniknie. I kiedyś, gdy medytowałem, dostałem krótki, prosty komunikat. Wiem, że to, co powiem, może zabrzmieć śmiesznie, ale takie jest moje doświadczenie, więc nie będę ściemniał. Podczas medytacji usłyszałem wyraźnie (głos? nie głos? nie potrafię tego opisać): „Jesteś gotowy. Możesz pójść za mną”. Trudno opowiedzieć to słowami. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że mówił do mnie Jezus. Wszystko zmieniło się w jednym momencie. Cała moja medytacja zmieniła się w Modlitwę Pańską.

Gdy wchodziłem w medytację, znajdowałem ukojenie, wychodziłem z gonitwy, schizofrenii rozpędzonego świata. Ale pozostawałem samotny. Jak pies. Co z tego, że czułem się wyciszony, skoro nie mogłem się spodziewać znikąd pomocy. Byłem przerażająco samotny. Nagle poczułem jakąś osobę za sobą, żywą obecność. Wyszła przede mnie i powiedziała: „Jesteś gotowy. Możesz pójść za mną”. Tak to usłyszałem – odczytałem. Poczułem niemal fizycznie, że nie jestem sam. Wreszcie…

Zawsze wiedziałem, że jest jakaś wyższa siła sprawcza, której nie pojmuję. Czułem, że to linia prosta nieskończona. Nie koło. Koło mogłem objąć, zrozumieć. A linia była niepojęta, nieobejmowalna. Nie miała początku ani końca. Plus minus nieskończoność. I w czasie tamtej pamiętnej medytacji poczułem, że ta linia prosta nieskończona ma imię. Nie miałem żadnych wątpliwości, że to Jezus.

Moje życie nie zmieniło się jednak jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nałogi ciągnęły mnie w dół, nie mogłem wyrwać się z tej paszczy lwa. Zacząłem jednak prosić: „Wiem, że jesteś. Bo objawiłeś mi się. Bo przypomniałeś mi swą modlitwę”. Żyłem w szarpaninie. Składałem przysięgę Chrystusowi, że do północy nie wypiję ani kropli. I czekałem nerwowo do tej dwunastej, a potem zaczynałem znów „używać”. Absurd. Uciekałem od starego życia, a ono wciągało mnie na całego. Wiedziałem już jednak, że jest Ktoś, do Kogo mogę pukać. W pewnym momencie przestałem delikatnie pukać. Zacząłem wierzgać, kopać, wrzeszczeć. „Czuję, że jesteś, więc mi pomóż, bo sam nie daję rady!”. To było wielkie wewnętrzne wycie.

Szarpałem się przez cztery miesiące. I pewnego dnia rankiem (byłem absolutnie trzeźwy) obudziłem się i wszystko, o co wyłem, zostało mi zabrane. Z dnia na dzień. W godzinę. Poczułem, że zostałem przywołany. Usłyszałem: „Zabieram ci te trzy rzeczy, o które prosisz. Zabieram ci: tytoń, alkohol, narkotyki. I obiecuję, że do końca twoich dni cię nie opuszczę”. Śmieszne? Absurdalne? Tyle że strzał, jaki dostałem, był tak mocny, że w lutym zacznę 27. rok życia w trzeźwości.

Kumple muzycy patrzyli na mnie jak na idiotę. Musieli się z tym zderzyć i kompletnie nie wiedzieli, co się dzieje. Ekipa bliskich mi ludzi z Tie Break nie rozumiała, co się stało. Żyłem w takiej egzaltacji, w takim zachwycie, że nieustannie o tym opowiadałem. Wiem, co to znaczy unosić się metr nad ziemią… Odtąd każdy mój dźwięk, każde słowo piosenki mówią dokładnie o tym. Nawet jeśli opowiadają o miłości mężczyzny do kobiety, jej braku czy o samotności człowieka. To jedyne moje świadectwo, nie mam więcej…

Kadzidło dla Boga

Maciek Sikorski (w życiu robił praktycznie wszystko, obecnie handluje nieruchomościami, mąż Aliny, ojciec czworga dzieci, mieszka w Krakowie):

– Gdy zacząłem interesować się ezoteryką, natknąłem się od razu na tarota. I wpadłem w niego po uszy. To była niewola. Cokolwiek robiłem, musiałem wcześniej rozłożyć karty i szukać w nich odpowiedzi. Wszystkie decyzje podejmowałem pod wpływem kabały. Mistrzowie tarota mówią, że nie można go rozkładać zbyt często. Nie przejmowałem się tym i gdy nie dostawałem satysfakcjonującej odpowiedzi, rozkładałem karty po raz drugi, trzeci. Doszedłem do tego, że chciałem zrobić swoje karty. Pierwszy niepokój odczułem, gdy zacząłem medytować nad kartą z postacią eremity. Doznałem takiego przerażającego stanu, że wszędzie, gdzie przychodziłem, widziałem symbole z tej karty. Medytowałem postać eremity w niebieskim stroju i w pewnym momencie zaczęło mnie to prześladować. Eremita nie był już papierową kartą. Widziałem go wszędzie. Pojawiał się w moich snach. Czułem intensywnie jego obecność. Nie mogłem spać, odczuwałem różne dręczenia i potworny lęk. Dostałem obłędu, dosłownie. Pojechałem do puszczy koło Pszczyny i spaliłem wszystkie karty. Tyle, że była to jedynie jedna z praktyk.

Byłem zanurzony w New Age po uszy. Studiowałem w Szkole Edukacji Ekologicznej, jak to się szumnie nazywało. Była astrologia, numerologia, Ananda Marga (taki hinduski Wash&Go, bo z jednej strony joga i medytacja, a z drugiej anarchizm), był buddyzm diamentowej drogi, joga, mnóstwo praktyk oddechowych, była huna. Można powiedzieć, że dotknąłem wszystkiego oprócz islamu (śmiech).

Pojechałem do Medjugorie. Ale jedynie po to, by doświadczyć jakiejś energii. To była najdziwniejsza podróż mojego życia. Bardziej w konwencji kina drogi Jima Jarmusha niż opowieści dla „Gościa Niedzielnego”. Dwóch freakowców pojechało do Hercegowiny szukać pozytywnej energii. Pamiętam, że jakaś kobieta zagadnęła mnie w sklepie: „Kiedy przyjechałeś?”. „Dzisiaj”. „Kiedy wyjeżdżasz?”. „Jutro”. „Zwariowałeś? Do mamy przyjechałeś i chcesz jutro wyjechać?”.

Wszedłem mocno w reiki. Wydawało mi się, że znalazłem wreszcie miejsce dla siebie. Zacząłem przyjmować ludzi na seansach. Codzienne zabiegi na sobie i na innych, zarobkowanie... Pierwszy stopień, drugi. Przygotowywałem się do stopnia mistrzowskiego. Poszedłem na seminarium. W Tychach, w prywatnym mieszkaniu. W tym czasie zdarzyła się rzecz niezwykła: zaczęli nawracać się moi koledzy. To bardzo istotne dla tej opowieści. Wiedziałem, że modlili się za mnie, ale spływało to po mnie jak po kaczce.

Spotkanie z Jezusem przeżyłem w dziwnych okolicznościach: na seminarium reiki. Pod koniec zajęć spłynęło na mnie niezwykłe szczęście. Trudno opisać to słowami. W czasie medytacji miałem zamknięte oczy i zobaczyłem nagle Jezusa Miłosiernego. Nie czułem z Jego strony żadnego oskarżenia, ale jedynie bezgraniczną miłość. Poczułem, że zaprasza mnie do swego świata. Patrzyłem Mu w oczy, a On nie znikał. Był i zachwycał pięknem nie do opisania. Potem okazało się, że dokładnie o tej samej godzinie dwie wspólnoty neokatechumenalne intensywnie modliły się o moje nawrócenie.

Zacząłem żyć w rozkroku. Pojawił się Jezus. Zacząłem o Nim czytać, połknąłem „Radykalnych”. Nie mogłem zapomnieć Jego twarzy. Nie potrafiłem od Niego uciec. Zrodził w moim sercu ogromną tęsknotę. Siadałem samotnie na ławce w parku w Tychach i… czułem

zapach kościelnego kadzidła. Ten zapach za mną chodził. Moi znajomi dwukrotnie rzucili: „Maciek, ty pachniesz kadzidłem!”. Włosy stawały mi dęba, bo przecież kościoły omijały szerokim łukiem. Jednocześnie zaczynałem rozkręcać współpracę z największą w Europie firmą handlującą produktami ezoterycznymi. Miałem być przedstawicielem handlowym na Polskę. Czekałem tylko na katalog, ale ten dziwnym trafem nie nadchodził.

Zdecydowałem się na spowiedź z całego życia. U tyskich franciszkanów. Spowiadałem się chyba z półtorej godziny. Zza kratek słyszałem tylko ciężkie sapanie. Czułem, że temu zakonnikowi trudno jest przyjąć potworny ciężar grzechów. Skończyłem, usłyszałem formułkę rozgrzeszenia, spowiednik wyskoczył z konfesjonału i przytulił mnie. Płakaliśmy obaj. Jak bobry.

Czekałem wciąż na katalog od firmy ezoterycznej. Miałem już plan, do jakich sklepów uderzyć. Katalog nie przychodził. Znów trafiłem do Medjugorie. Wrobił mnie w to kolega. Zapłacił za mój wyjazd i skłamał, że zwolniło się akurat miejsce. Tym razem Maryja się schowała. Pokazała mi Jezusa. Czułem się jak w przedsionku raju. Byłem otoczony głęboko wierzącymi ludźmi, którzy odpowiadali na wszystkie moje pytania. O medytacje, wschodnie duchowości, wegetarianizm. Wróciłem do Polski i w skrzynce na listy znalazłem długo wyczekiwany katalog. Przyszedł z Niemiec, ale kobieta, która go wysyłała, by było taniej, wrzuciła do go skrzynki w Polsce, pod Jordanowem. I ten list szedł z Jordanowa do Tychów aż trzy tygodnie! Wyciągnąłem przesyłkę i zobaczyłem znaczek pocztowy. Przedstawiał ikonę Matki Boskiej Zwycięskiej. To była „kropka nad i”. Katalog wylądował w koszu.

Mirra dla człowieka

Marek Stokowski (kustosz w Muzeum Zamkowym w Malborku, poeta, prozaik, autor powieści „Samo-loty” i „Stroiciel lasu”):

– To był ktoś taki, kogo prawie się nie zauważa. Ktoś, kto schodzi ludziom z oczu, żeby go nie zaczepiali.

Latem 1990 roku w Muzeum Zamkowym w Malborku prowadziliśmy grę historyczną „Spotkanie w Zamku – 1480”. Jej uczestnikami byli młodzi ludzie z Malborka i Hamburga, wszyscy w wieku przedmaturalnym. Polacy stanowili królewską załogę zamku nad Nogatem, a Niemcy wcielili się w rolę średniowiecznych gości znad Łaby. Przez kilka dni obie grupy mieszkały w Basztach Mostowych w zachodniej linii murów obronnych, troszczyły się wspólnie o zamkowe gospodarstwo, przygotowywały średniowieczny jarmark i finałowe widowisko, którego mottem były słowa z Kazania na Górze: „Beati pacifici”.

Brzmi to wszystko dosyć ładnie, ale przeżywaliśmy trudne chwile. Kilku przyjezdnych kontestowało nasze przedsięwzięcie. Pedagodzy z Hamburga przyjechali do nas nie z ochotnikami, ale z całą klasą licealną. Niemal zawsze w takiej sytuacji część uczniów uważa, że jest przymuszana do udziału w czymś odgórnie narzuconym, więc okazuje swą niechęć i dystans do tego. Co gorsza, gwiazdami w grupie hamburskiej byli młodzi z bardzo zamożnych rodzin. Wyprawę do szarej Polski traktowali jako nieporozumienie. Przecież mogli w tym czasie odwiedzić Londyn lub Madryt.

Kontestacja gry historycznej, polegająca na bezczynnym siedzeniu na trawie, musiała być bardzo nużąca. Dla znudzonych chłopaków z Hamburga miłą rozrywką stały się zaczepki kierowane w stronę ich kolegi – Azisa.

Azis był Aramejczykiem, który razem z rodziną wyemigrował z Turcji do Niemiec. On i jego bliscy należeli do wspólnoty chrześcijańskiej. Opuścili swój kraj, jako że doświadczali tam prześladowań.

Dla młodych hamburskich atletów Azis był pokraką. Niski, niepozorny, słabo mówiący po niemiecku, popychadło, bida z nędzą, ktoś, kto schodzi ludziom z oczu, przemyka pod ścianą, żeby nikt go nie zaczepiał, ale i tak co rusz jest szarpany urągliwym, kpiącym słowem. Na szczęście bardzo prędko znalazł wspólny język z młodymi malborczykami. Czuł się wśród nich bezpieczny, akceptowany i chętnie działał z nimi w zamku.

Po tygodniu przeżytym w roku 1480 powróciliśmy do XX wieku. W tej fazie naszego przedsięwzięcia, wypełnionej zwiedzaniem okolic, trafiliśmy do Fromborka. Koledzy z fromborskiego muzeum otworzyli nam, niedostępną podówczas, kaplicę św. Anny przy dawnym szpitalu Świętego Ducha. Kaplica była zupełnie pusta. Na ścianach prezbiterium widniało malarskie przedstawienie Sądu Ostatecznego. Centralne miejsce zajmował tronujący Chrystus w mandorli – Sędzia żywych i umarłych.

Azisa odnalazłem gdzieś w kącie. Dyskretnie spytałem, czy mógłby coś powiedzieć w swoim ojczystym języku. Cokolwiek. Żebyśmy mogli usłyszeć dźwięk mowy Jezusa, tu, pod Jego wizerunkiem. Chłopak patrzył na mnie zmieszany. Wydawało mi się przez moment, że zrobi unik, ale nie, stanął w pustym prezbiterium i zaczął mówić.

Recytował osiem błogosławieństw z Kazania na Górze. Mówił z pamięci, bo chrześcijanie, którzy za swoją wiarę płacą życiem lub cierpieniem, znają słowa Pisma. To nie była śpiewna mowa Rzymian albo Greków. Docierały do nas bardzo dziwne, gardłowe dźwięki. Słuchaliśmy w absolutnej ciszy, słuchaliśmy wszyscy, wstrząśnięci, spoceni z wrażenia, niektórzy ze łzami, słuchaliśmy, jak mówił Chrystus... A potem już nikt go nie szarpał.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.