Człowiek, nie konsument

Czy za obejmujący świat Zachodu gospodarczy kryzys wszyscy jesteśmy tak samo odpowiedzialni? Na pewno nie.

Człowiek, nie konsument

Takiego zdania jest przynajmniej bp Mario Toso, sekretarz Papieskiej Rady „Iustitia et Pax. Słusznie zauważył, że za tworzenie (i stosowanie) wyszukanych mechanizmów finansowych, dzięki którym można było oszukiwać i ukrywać prawdę nie są odpowiedzialni „wszyscy”. To dzieło konkretnych ludzi. Rzadko znamy ich twarze, ale wmawianiem nam, że „społeczeństwo się bogaciło”, więc „wszyscy jesteśmy odpowiedzialni”, to argument tej samej wartości, co powtarzana swego czasu w Polsce opinia, że wszyscy byliśmy uwikłani w komunizm. Tak, wszyscy. Jedni jako dyrektorzy fabryk, drudzy jako pensjonariusze zakładów karnych.

Pokusa posiadania nawet cenę pogwałcenia praw bliźniego jest stara jak świat. Ostatecznie przykazanie „nie kradnij” powstało dobrych parę tysięcy lat temu. Gdy Kościół woła o potrzebę ascezy czy choćby umiarkowania, w odpowiedzi słyszy szyderstwo, że jest staroświecki i nie idzie z duchem czasu. Można machnąć ręką, że produkuje się kiepskiej jakości towary, by po paru latach sprzedać nowe, że na każdym kroku spotyka się reklamę (nie zawsze uczciwą) albo że zbyt łatwo udziela się konsumpcyjnych kredytów. Wydaje mi się jednak, że istnieją granice, których jednak nie powinno się przekraczać. Granica godności człowieka.

W ostatnich tygodniach dowiedziałem się, że sen futurystów reklamy się spełnia. Jeden z internetowych potentatów zapowiada, że dzięki śledzeniu mojej internetowej aktywności będzie w stanie dostarczyć mi sprofilowanych pod moje potrzeby reklam.

Oglądam głownie serwisy portalu wiara.pl. To moja praca. Będę dostawał reklamy książek religijnych i ornatów? Nie ma problemu. Jeśli maszyny odkryją, że dość często odwiedzam nasz serwis zapytaj.wiara.pl, będę dostawał pewnie reklamy poradni psychologicznych. Irytująca jest jednak świadomość, że z powodu tak błahego, jak dostarczenie mi sprofilowanych reklam, ktoś obserwuje każdy mój ruch.

To nie jest tak, że człowiek nie mający nic do ukrycia nie musi się niczego obawiać. W Internecie i tak nie jest się anonimowym. Chodzi o to, że przy takim postawieniu sprawy jestem odczłowieczony. Nie liczy się moja prywatność. Można mnie obserwować lepiej, niż 50 lat temu zrobiłby to cały zespół tajnych agentów. Można rejestrować każdy ruch w ciągu miesiąca, roku czy pięciu lat i analizować moje (internetowe) zachowanie. Jestem sprowadzony do roli zwierzęcia laboratoryjnego. A wszystko tylko po to, żeby mi dać odpowiednią reklamę. Jestem nie człowiekiem, a dostarczycielem zysków.  

Przesada? Ujawniona ostatnio afera z przygotowywanym w Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego prawem, wedle którego dostawcy Internetu mieli bez kontroli sądów dostarczać różnym podmiotom informacji na temat użytkowników  pokazują, że moje oburzenie nie jest reakcją alergika. Dla autorów tego pomysłu nie liczyło się to, że mogą zostać naruszone swobody obywatelskie, że przy okazji ścigania piratów może w niepowołane ręce trafić wiele prywatnych informacji o Bogu ducha winnych ludziach. Liczył się zysk i bezwzględne ściganie tych, którzy mogą go uszczuplić. Internauta w tej perspektywie to tylko potencjalny dostarczyciel kasy. Na kiepski żart zakrawa, że to wszystko pod szyldem kultury.

Lekarstwo na to zło jest proste: człowiek przed zyskiem. Ale to takie nienowoczesne, prawda?