Feministyczna taktyka salami

Piotr Semka

GN 01/2013 |

publikacja 03.01.2013 00:15

Podpisana przez rząd Konwencja o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie to chyba pierwszy dokument tak silnie nasycony ideologią feministyczną, który może wpłynąć na polskie ustawodawstwo.

 Pełnomocniczka rządu do spraw równego traktowania Agnieszka Kozłowska--Rajewicz w imieniu rządu podpisała kontrowersyjną Konwencję Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet oraz przemocy domowej PAP/Radek Pietruszka Pełnomocniczka rządu do spraw równego traktowania Agnieszka Kozłowska--Rajewicz w imieniu rządu podpisała kontrowersyjną Konwencję Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet oraz przemocy domowej

Narzuca on jako obiektywny fakt ideologię walki płci, na wzór marksistowskiej walki klas. Warto bardzo uważnie zanalizować taktykę feministek używaną w walce o przeforsowanie ustawy. Nie można mieć złudzeń – sprytna taktyka „mądrości etapu” kopiowana będzie w kolejnych bataliach o feminizację polskiego prawa.

Ideologia opakowana we współczucie

Konwencja przyjęta przez Radę Europy w Stambule w maju 2011 r. i otwarta wtedy do podpisu przez rządy i parlamenty Europy była odpowiedzią na problem przemocy wobec kobiet w społecznościach imigranckich w zachodniej Europie – szczególnie u przybyszów z krajów islamskich. Tak drastyczne zjawiska jak zabójstwa honorowe, obrzezanie kobiet czy wymuszone małżeństwa skłoniły wielu polityków europejskich do stworzenia konwencji, która miała wyczulić władze państw członkowskich Rady na sytuację kobiet. Problem w tym, że z racji poprawności politycznej unikano wyraźnego zaznaczenia, że chodzi o zjawiska wynikłe z upośledzenia roli kobiety w kulturze islamu. Na dodatek dominujący wpływ na kształt ustawy zyskało lobby feministyczne w obrębie europejskich partii lewicy i centrum. Postanowiło ono wykorzystać słuszny postulat walki z przemocą domową do dodatkowej rewolucji – usankcjonowania w prawodawstwie europejskim ideologii feministycznej. Jej dogmatem jest, że przemoc to wynik kulturowej roli kobiety, a nie patologia obca kulturze europejskiej.

Do ustawy wprowadzono założenia ideologii gender, w myśl której płeć jest tylko konwencją kulturową, a nie obiektywnym faktem – co ma być obowiązkowym elementem nauczania w szkołach wszystkich szczebli. Preambuła konwencji uznaje, że „realizacja równouprawnienia kobiet i mężczyzn de iure i de facto stanowi kluczowy element zapobiegania przemocy wobec kobiet”. Postulat pozornie słuszny, ale w praktyce mogący służyć jako oręż do przeforsowywania takich pomysłów jak małżeństwa osób jednej płci czy kwoty dla kobiet w parlamentach lub firmach. Zwraca też uwagę zapis z artykułu 3, definiujący określenie „płeć społeczno-kulturowa” jako „społecznie skonstruowane role, zachowania, działania i atrybuty, które dane społeczeństwo uznaje za odpowiednie dla kobiet lub mężczyzn”. Ideologia feministyczna przebija również z zapisu stanowiącego, że „przemoc wobec kobiet jest manifestacją nierównego stosunku sił między kobietami a mężczyznami na przestrzeni wieków, który doprowadził do dominacji mężczyzn nad kobietami i dyskryminacji tych ostatnich, a także uniemożliwił pełną poprawę sytuacji kobiet”. Artykuł 14 o edukacji głosi: „W uzasadnionych przypadkach strony podejmują działania konieczne do wprowadzenia do oficjalnych programów nauczania na wszystkich poziomach (…) oprócz treści dotyczących walki z przemocą domową – także równouprawnienia kobiet i mężczyzn, niestereotypowych ról przypisanych płciom”. Taki zapis może być podstawą do zakazu przedstawiania kobiet w tradycyjnych rolach, np. matki czy opiekunki dzieci – wyjątkowo źle przyjmowanych przez wojujące zwolenniczki ideologii gender. Pod auspicjami Rady Europy powstał dokument, który stał się czymś w rodzaju konia trojańskiego feminizmu.

Z racji humanitarnej nazwy zyskał poparcie wielu polityków. Nie zauważali oni, że wzniosły cel walki z przemocą domową to atrakcyjne opakowanie radykalnej ideologii feministycznej. Głosy przestrogi przed tym chytrym manewrem znikły w chórze zwolenników poprawności politycznej wzywających do natychmiastowego przyjmowania konwencji w krajach Europy. Tak było i w Polsce, gdzie kwestia przyjęcia konwencji pojawiła się wiosną 2012 r.

Huzia na Gowina

Jedynym ministrem, który wystąpił z ostrzeżeniem przed konsekwencjami przyjęcia konwencji, był minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. Od kwietnia 2012 r. ostrzegał, że konwencja jest „podatna na bardzo różne interpretacje, których ostateczny kształt nie będzie zależny od polskiego rządu i parlamentu”. Wskazywał też, że jest ona „wyrazem ideologii feministycznej oraz że „tak naprawdę służy do zwalczania tradycyjnej roli rodziny i promowania związków homoseksualnych”. I natychmiast stał się głównym obiektem ataków feministycznych publicystek traktowanych jak wyrocznie przez szereg mediów na czele z „Gazetą Wyborczą.” Zarzucano mu, że „ma gdzieś przemoc wobec kobiet”, i wzywano parlamentarzystki PO do poparcia konwencji. Używano też stereotypu: konserwatyści z PO szantażują w kwestii konwencji swoją partię w imię płytkich ambicji politycznych, wbrew większości partii szczerze zmartwionej losem kobiet. Skoro wykreowano już szwarccharakter Gowina, trzeba było przeciwstawić mu jakiegoś pozytywnego bohatera, a najlepiej bohaterkę. Została nim pełnomocniczka rządu do spraw równego traktowania Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, która deklarowała, że chodzi jej wyłącznie o los kobiet wolny od przemocy, i starannie pomijała ideologiczny wsad dokumentu. Kozłowska-Rajewicz przyjęła też ton wyśmiewania Gowina, zarzucając mu, że widocznie nie rozumie tekstu konwencji, skoro widzi tam np. promowanie małżeństw homoseksualnych.

Czy Gowin się mylił?

Bynajmniej. Praktyka pokazuje, że organizacje feministyczne interpretują zapisy konwencji bardzo szeroko. Wskazywał na to eurodeputowany PiS Konrad Szymański. – Na bazie podobnej konwencji w sprawie zwalczania dyskryminacji kobiet (CEDAW) grupy ekspertów z pogwałceniem litery traktatów co parę lat wysuwają np. postulat legalizacji aborcji wobec ponad 20 krajów, w tym Polski, powtarzając przy okazji całą paletę radykalnych społecznie postulatów zwróconych przeciwko rodzinie i tradycyjnemu wychowaniu – twierdził. W myśl tej samej „mądrości etapu” nikt w lewicowo-liberalnych mediach nie oburzył się, że polemizując z Gowinem, Agnieszka Kozłowska-Rajewicz uspokajała posłanki, iż konwencja ma służyć głównie do „usuwania tych elementów tradycji, religii lub społecznych stereotypów”, które „dają nakaz lub pozwolenie akceptacji przemocy, poniżenia czy zniewolenia kobiet” dotyczących głównie „nieeuropejskich kultur i religii”, w których istnieją kamienowanie kobiet, obrzezanie dziewczynek, rytualne gwałty i tzw. zabójstwa honorowe”.

W innych wypadkach odezwałyby się głosy krytykujące takie szufladkowanie „nieeuropejskich kultur i religii” jako gorszych i bardziej niechętnych kobietom od kultury łacińskiej i chrześcijańskiej. Co będzie, gdy za jakiś czas np. „Kampania przeciw homofobii” powoła się na konwencję i zażąda legalizacji homomałżeństw? Podejrzewać można, że wtedy pani pełnomocnik lub jej następca pochylą się nad tym postulatem z całą uwagą i szacunkiem. Jarosław Gowin próbował bronić się, lansując rozsądny przekaz: „Jestem zawsze po stronie kobiet, natomiast nie zawsze po stronie niezbyt mądrych dokumentów”. Ale to przesłanie było ignorowane przez większość mediów, które powtarzały raczej slogany feministek. Na niekorzyść Gowina zadziałał też polityczny interes premiera Tuska, który dla zdobycia poklasku liberalnego salonu odwiedził 15 września kongres kobiet zdominowany przez feministki i obiecał przyjęcie konwencji. Z tego właśnie powodu nie było przypadkiem, że ostrze komentarzy „Gazety Wyborczej” skupiło się na ministrze Gowinie. A przecież konwencję Rady Europy skrytykowała także Konferencja Episkopatu Polski w lipcu 2012 r. czy Forum Kobiet Polskich zrzeszające kobiety z środowisk katolickich. Lewica obyczajowa słusznie uznała, że kwestia przyjęcia konwencji. zostanie rozstrzygnięta w rządzie i dlatego najważniejsze jest spostponowanie ministra sprawiedliwości.

A teraz do rzeczy

„Gazeta” feministyczne prawdy podpiera już autorytetem Donalda Tuska. W jednym z numerów wybito zdanie, że „przemoc dotyka kobiet za to, że są kobietami, a bycie kobietą wiąże się z określoną rolą społeczną”. Aby uratować twarz, minister Gowin wymógł, by przy przyjęciu konwencji pojawiło się urzędowe zastrzeżenie, że Polska „będzie stosować postanowienia konwencji zgodnie z zasadami i przepisami Konstytucji RP”. Te słowa już budzą sprzeciw feministki prof. Eleonory Zielińskiej, która na zapas bije na alarm. „Budzi to podejrzenie, że oświadczenie (w sprawie przewagi konstytucji RP nad konwencją) może być wykorzystywane w sytuacjach spornych. Na przykład po to, by minister sprawiedliwości sprzeciwiał się edukacji na temat niestereotypowych ról kobiet i mężczyzn” – ostrzegała prof. Zielińska w GW. Przed nami ratyfikacja konwencji w Sejmie. Czy tam opór wobec tej politagitki ubranej w kostium troski o przemoc domową będzie silniejszy niż w rządzie? Przegląd chwytów stosowanych przez feministki w walce o konwencję pokazuje, że nie walka z przemocą wobec kobiet jest w niej najważniejsza. Czy posłowie zauważą to na czas?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.