Zło nie zwyciężyło

Nasz Dziennik/a.

publikacja 14.08.2004 06:18

W pamięci byłych więźniów obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, ostatnich świadków życia św. Maksymiliana Marii Kolbego, Męczennik Miłości utrwalił się jako człowiek wyjątkowy - pisze Nasz Dziennik.

Wszyscy, którzy się zetknęli ze św. Maksymilianem, zgodnie podkreślają jego wielką wiarę, godność i odwagę. Szczególny ich podziw i szacunek zyskał, ofiarowując swoje życie za życie innego, nieznanego mu współwięźnia, ojca dwojga dzieci. - Przeżyłem Oświęcim. Oznacza to, że dostąpiłem ogromnej łaski. Pan Bóg pozwolił mi przeżyć piekło na ziemi. Dozwolił, bym był świadkiem ofiary ojca Maksymiliana, ofiary, która po ludzku rozumując, jest niepojęta - mówi 85-letni inżynier Michał Micherdziński z Sanoka, który przed laty stał na pamiętnym apelu w tym samym szeregu co św. ojciec Maksymilian. - Postawa i słowa świętego Maksymiliana na placu apelowym były pięknym kazaniem pokazującym, jak trzeba kochać rodziców, rodzinę, bliźniego. Wiara, którą on posiadał, przewyższa nasze dzisiejsze pojęcia o wierze. Jak musiała być ona mocna, skoro on, człowiek wielki, wykształcony, mający wizję zdobycia świata dla Niepokalanej, ofiarował swoje życie za jednego, nieznanego mu współwięźnia - dodaje inż. Micherdziński. Choć od tamtego wtorkowego apelu, kiedy okazało się, że w obozie brakuje jednego więźnia i śmierć głodową za niego poniesie dziesięciu innych, minęło już wiele lat, były więzień obozu Auschwitz pamięta go ze szczegółami. - Podczas apelu, gdy już wybrano skazańców z szeregu, wyszedł o. Maksymilian i przeszedł około dwudziestu kroków, a wyjście z szeregu zawsze oznaczało śmierć. Wszyscy stali, jakby byli z kamienia. Gestapowcy nie wiedzieli, co się dzieje. Umęczony, udręczony więzień z numerem 16 670 szedł jak człowiek świadomy ofiary. Stanął przed komendantem obozu, a ten spytał: "Co chce ta polska świnia?". Ojciec Maksymilian w postawie na baczność odpowiedział po niemiecku: "Chcę umrzeć za niego", i pokazał lewą ręką na Gajowniczka. Ojciec Kolbe wypowiedział wtedy w sumie dwanaście słów: "Chcę umrzeć za niego", a potem "Jestem polskim księdzem katolickim" i wreszcie "On ma żonę i dzieci". Choć wiedział, jak esesmani traktują księży, nie bał się przyznać do swojego kapłaństwa. Tym wzbudził u oprawców szacunek. I wówczas nastąpiło coś, co do dzisiaj jest trudne do pojęcia: wulgarne, chamskie "ty", jakim zwracał się kierownik obozu do ojca Maksymiliana, zostało zamienione na "pan". Mówił: "Dlaczego pan chce umrzeć za niego?" - wspomina tamte tragiczne chwile inż. Micherdziński. Wieść obiegła obóz Ojciec Maksymilian wraz z pozostałymi skazańcami został zamknięty w bunkrze głodowym, a wieść o jego bohaterskim czynie obiegła cały obóz. - W betoniarni pracowało dwóch kolegów, którzy opowiadali mi, że na jednym z bloków jest jakiś duchowny, świątobliwy ksiądz asceta. Oni chodzili tam na Msze Święte, nabożeństwa, przyjmowali Komunię Świętą. Ja jednak nigdy Maksymiliana nie poznałem. Zainteresowałem się nim dopiero, gdy podczas wybiórki "zakładników", jaka nastąpiła po ucieczce jednego z więźniów, jeden z kolegów powiedział mi, że za wybranego przez komendanta ojca dwojga dzieci dobrowolnie zgłosił się do bunkra głodowego - opowiada były więzień obozu Auschwitz Józef Stós, numer obozowy 752. - Kolega ten wraz z innymi twierdził, że wierzy, iż taki człowiek nie może zginąć śmiercią głodową! Uciekinier musi się odnaleźć. Codziennie przynosił relacje, głównie z bunkra, w którym niektórzy zakładnicy zakończyli już życie. To wyczekiwanie na odnalezienie uciekiniera nie tylko mi się udzieliło. Podczas jednego wieczornego przedłużającego się apelu, chyba po około dwóch tygodniach od ucieczki, obiegła szeregi wiadomość, że uciekinier się odnalazł. Wtedy już nie obowiązywał obchód złapanego uciekiniera przed "wszystkimi stojącymi na apelu blokami" - z bębnem, w kolorowej czapce cyklistówce na głowie z napisem "HALLO! ICH BIN WIEDER DA!". Dalsze codzienne oczekiwanie na wypuszczenie zakładników nie sprawdziło się. Śmiercią głodową odeszli z tego świata już prawie wszyscy. Ksiądz świątobliwy żył! Sprawa jednak zakończyła się wiadomością o tragicznym zgonie kapłana - wspomina Stós.

Więcej na następnej stronie

Odważni księża O bohaterstwie św. Maksymiliana słyszał w obozie także Włodzimierz Borkowski, numer obozowy 360. - Wiedziałem, że miało miejsce takie zdarzenie. Osobiście jednak ze św. Maksymilianem się nie spotkałem. Znałem ludzi, którzy mieli kontakt z tym niezwykłym franciszkaninem i zostawali pod jego wrażeniem - mówi Włodzimierz Borkowski, dodając, że w obozie, gdzie nie mogło być mowy o modlitwie, Mszy świętej, o jakimkolwiek życiu religijnym, ludzie, narażając się na śmierć, często - dzięki odważnym księżom więźniom - uczestniczyli w Eucharystii, spowiadali się. - W rentgenie, gdzie był napis "Wysokie napięcie. Niebezpieczeństwo. Stać", często była odprawiana Msza Święta. Esesmani jakoś dziwnie omijali to miejsce, a mój przyjaciel, który obsługiwał aparat - Stanisław Zeta, nie bał się udostępnić pomieszczenia z rentgenem. Może tylko dodam, że był ateistą. Ja miałem raz okazję przenieść na teren obozu komunikanty oraz wino mszalne, jakie dostaliśmy od okolicznych ludzi. Esesmani kontrolowali każdą "piątkę" wracającą po pracy do obozu. Kiedy nasze komando podchodziło do bramy, esesmani odeszli - opowiada ze wzruszeniem były więzień obozu Auschwitz. Rzeczywistość obozowa była bardzo trudna. - Wstawaliśmy o godz. 3.30. Wyganiano nas na korytarz. Na sali zbierano sienniki, układano na stosy i myto podłogę. Kiedy zjedliśmy kaszę, wyganiano nas na apel. Odbywało się to w taki sposób, że staliśmy w kolumnach po dziesięciu. Każdy miał tam swoje ściśle określone miejsce. Potem było komando pracy. Ludzi bez przydziału wyłapywano i od razu przy czymś zatrudniano. Zupa obiadowa była o różnych porach - raz ciepła, raz zimna. Do tego była porcja chleba i tzw. dodatki. Wieczorem po powrocie z pracy rozkładaliśmy sienniki i cały lager leżał na siennikach - wyjaśnia Włodzimierz Borkowski. - Pewnego dnia, gdy już leżeliśmy na siennikach, przyszedł młody "zugang", ksiądz z Mysłowic, przysiadł na sienniku i powiedział: "Nie bójcie się, oni tej wojny nie wygrają. Zło nie może zwyciężyć, musicie tylko mocno wierzyć i modlić się" - dodaje. Śmierć była wszechobecna Na więźniach KL Auschwitz robiono różne doświadczenia, chociażby te z wykorzystaniem cyklonu B w komorach gazowych. - Codziennie widzieliśmy wielu nieżywych ludzi. Ktoś, kto przed chwilą stał obok mnie, za kilka minut był już trupem. Za nic... Właściwie śmierć czekała wszędzie. Szła za cieniami ludzkimi pchającymi taczki, noszącymi cegły. Szła za tymi, których wsadzano do karetki, we wnętrzu której byli zatruwani na śmierć. Za tymi, którzy szli do łaźni, by ginąć tam przez uduszenie gazami, szła za tymi strzępami ludzkimi, które po stwierdzeniu, że mają temperaturę ponad 39 stopni, wleczono do szpitala, skąd wracał znikomy ich procent. Czasem oczy same mi uciekały do drogi czerwonej od krwi tych, których po rozstrzelaniu wleczono na wózkach do krematorium. Przez pewien czas nawet pracowałem, nosząc trupy do krematorium. Nie wytrzymałem tego i szybko zmieniłem pracę. Tu chcę powiedzieć, że w obozie niczego nie wiedzieliśmy na pewno. Mogliśmy się tylko domyślać różnych rzeczy, a prawdę powiedziała nam dopiero historia - mówi Józef Stós. Także Włodzimierz Borkowski pamięta, jakie doświadczenia Niemcy wykonywali na ludziach: - Na jednym z bloków był wydzielony kawałek, gdzie najpierw na kobietach, a później także na mężczyznach, w różny sposób eksperymentowano. Głośno mówiło się wtedy, że esesmani chcą sprawdzić, czy za pomocą promieni Roentgena można sparzyć narządy rodne tak, żeby kobieta została niepłodna, czyli - czy można w ten sposób sterylizować kobiety. Pewnego dnia Niemcy zabili w komorach gazowych cały blok ozdrowieńców. Już byli zdrowi, ale jeszcze słabi. To były pierwsze eutanazje.

Więcej na następnej stronie

Głodni, ale chcieli żyć Perfidia gestapowców polegała na tym, że więźniom, którzy często ciężko przez cały dzień pracowali, dawano codziennie 1,5 tys. kalorii do jedzenia, a oni potrzebowali 3,5 tys. Resztę, chcąc przeżyć, w jakiś sposób musieli sobie sami dorobić... W najrozmaitszy sposób. Jak podkreślają, nie brali z bloków, ale tylko z magazynów esesmańskich. - My w komandzie cieśli kradliśmy z masarni kilogramy kiełbas. Żyło z tego całe nasze komando. Jak to robiliśmy, to nasza tajemnica. Zresztą każde komando miało swoje sekrety. Pewnego dnia, nie zważając na karę w karnej kompanii za polskie słowo, śpiewaliśmy "Góralu, czy ci nie żal". Pod otwartym oknem stał na zewnątrz bloku Bruno Brodniewicz, niemiecki recydywista kryminalny. Ja tego nie widziałem, ale podobno miał łzy w oczach - wspomina Włodzimierz Borkowski. Sił do codziennej walki o przetrwanie dodawała wiara w Boga, myśl o bliskich, przyjaciołach, rodzinie i Ojczyźnie. - Byłem młody. Bardzo chciałem żyć. Ciągle myślałem o tym, że wrócę do domu. Listy i paczki od bliskich dodawały mi sił. Wiara, że Niemcy w tej wojnie padną rozbite, oraz myśl o wolnej Ojczyźnie spowodowały, że zaciskając zęby, powtarzałem: nie dam się, wytrzymam. I przetrzymałem - z uśmiechem mówi Józef Stós. Piekło obozowe trwa Wielu nie przetrwało obozu... Ci, którzy wyszli z obozu bramą, pomimo upływu lat nie mogą zapomnieć tamtych tragicznych dni. - Przeszedłszy przez piekło udręczeń i upokorzeń, chciałem brać udział w normalnym życiu, w którym nie będę bezdusznym numerem, ale pełnym człowiekiem, który dobrowolnie i świadomie odda swą pracę dla społeczeństwa i Ojczyzny. Uważam jednak, że my wszyscy, którym udało się przeżyć obóz, zabraliśmy na swoje barki własny, przez siebie przeżyty "swój obóz". Wtedy na szczęście daleki byłem od wybiegania myślą w przyszłość. Radość bowiem z wyniesionego życia z tego stworzonego przez człowieka piekła na ziemi przytłumiłaby świadomość tego, co z sobą wynosimy na całe życie: piętno przeżyć i urazów. Wychodząc, nie było czasu ani miejsca, aby uświadomić sobie, że obóz będzie wracał w snach prawie na każdym kroku i tak chyba pozostanie do końca życia. Może wtedy doszedłbym do przekonania, że wprawdzie opuszczamy miejsce odosobnienia, ale obóz dla nas nie skończył się, bo on tu, na ziemi, nie może się skończyć - podkreśla Józef Stós. Nie inaczej mówi jego kolega z pierwszego transportu Włodzimierz Borkowski: - Rzeczywistość obozowa w moim życiu nie skończyła w 1944 r. Chyba dla nikogo, kto przeżył obóz, nie zakończyła się w tamtym pamiętnym 1944 r. Ona wciąż trwa, choć może dziś nie jest już tak bolesna... Dziś, po tych wspomnieniach, na pewno jednak mocno powróci. Bezpośrednio po oswobodzeniu nocami zrywałem się z lękiem. Czułem, że mnie ktoś goni, że jestem głodny... Owoce obozu Byli więźniowie, żyjąc przez kilka lat w obozie, dobrze poznali niszczycielską siłę zła. Wychodząc z koszmaru wojny, często postanawiali, że w swoim życiu będą starali się tylko budować, a nie niszczyć. - Po pięciu latach niewoli w końcu ja, numer 752, byłem wolny, znów byłem człowiekiem. Przyszedł czas na wypełnienie wszystkich moich przyrzeczeń obozowych. Już po trzech miesiącach miałem w ręku świadectwo dojrzałości. Potem skończyłem architekturę. Chciałem bowiem być budowniczym, aby nie tylko zatrzeć w mej duszy koszmarne wspomnienia okrutnych przeżytych dni, ale aby wziąć udział w odbudowie tego, co zniszczyła wandalska ręka. Jak niegdyś pod nadzorem "zielonego winkla" smagany biczem i głodny stawiałem baraki dla ludzi wykreślonych z rejestru żyjących, tak teraz chciałem być kimś twórczym - podkreśla Stós. Podobnie myśleli jego obozowi koledzy, choćby pan Michał Micherdziński, który został inżynierem, i pan Włodzimierz Borkowski, lekarz kilku specjalności, malarz i poeta. Patrząc na nich, nie sposób nie zapytać: ilu takich zdolnych ludzi oddało życie tam - w obozie? Pociechą może być dziś tylko fakt, że ich ofiara nie pozostała daremna, a ziarno rzucone w ziemię już przyniosło i jeszcze na pewno przyniesie owoce. Nie sposób temu zaprzeczyć, patrząc choćby na ofiarę życia św. Maksymiliana Kolbego. W Naszym Dzienniku również specjalny dodatgek o "Cudzie nad Wisłą".