Ci straszni Kaczyńscy

Piotr Legutko

GN 23/2013 |

publikacja 06.06.2013 00:15

Polska tkwi w pułapce „antykaczyzmu”. Punktem odniesienia nie jest dziś jakość rządów, lecz potencjalne zagrożenie pisowskie.

Ci straszni Kaczyńscy Jakub Szymczuk /foto gość Jarosław Kaczyński

Ryszard Legutko, profesor filozofii i deputowany do Parlamentu Europejskiego, napisał książkę o tym, jak się w tej mentalnej pułapce znaleźliśmy i dlaczego nie potrafimy z niej wyjść. „Antykaczyzm” to także coś więcej. Opowieść o upadku sporej części polskiej inteligencji, która tak bardzo emocjonalnie zaangażowała się w wojnę z wyimaginowanym wrogiem wewnętrznym, że zapomniała o swym powołaniu. Zaakceptowała chamstwo w życiu publicznym i podwójne standardy. Stworzyła antyidola, demoniczne uosobienie wszystkiego, co w polskiej duszy najgorsze. I poszła z nim na wojnę. Już nie polityczną, a kulturową.

Odseparować zakażonych

Samo słowo „kaczyzm” jest kwintesencją tego wyboru. Zawiera w sobie pogardę, bo jest w nim odniesienie do nazwiska, ale nie poważne (jak gaullizm, czy peronizm), lecz celowo obraźliwe. To słowo nie mówi nic o poglądach czy orientacji politycznej, wyraża raczej stan ducha osób posługujących się nim: negatywne emocje połączone z drwiną. Źródłem tych emocji nie jest stosunek do jakiejś jednej osoby, czy nawet partii, ale szerzej rozumianej postawy konserwatywnej. W gruncie rzeczy nigdy nie zaakceptowanej przez elity III RP. „Antykaczyzm” polega na stygmatyzowaniu wszystkich potencjalnych „nosicieli” tej postawy, określanej także jako „pisowska”. Są więc dziennikarze i dziennikarze pisowscy, akademicy i akademicy pisowscy, politycy i politycy pisowscy etc., etc. Ci pierwsi są normalni, bezstronni, europejscy, ci drudzy nienormalni, stronniczy i ksenofobiczni. „Bo nie mieszczą się w nurcie cywilizacji europejskiej” – jak powiedział kiedyś Donald Tusk. Przymiotnik „pisowski” stał się na tyle pojemny, że komisarz Janusz Lewandowski nazwał tym mianem krytyczny artykuł o rządzie zamieszczony w „The Economist”. Mamy też literaturę, publicystykę i historię pisowską. Wszelkie ich „wytwory” nie wymagają nawet polemiki. „Nie ma sensu spierać się z pisowcami, wystarczy wykazać ich pisowskość” – pisze prof. Legutko. I dodaje: „Cecha ta to symptom zarazy, dlatego najlepiej odseparować zakażonych od jakiegokolwiek wpływu na instytucje i umysły”. To nie jest chwyt retoryczny zgorzkniałego intelektualisty, lecz otwarcie zalecana postawa. Waldemar Kuczyński radził niedawno: „Z PiS się nie dyskutuje, PiS należy zwalczać”.

Atmosfera i klimat

„Antykaczyzm” nie jest chłodnym naukowym wykładem. To gorąca książka polityczna i autor – w końcu aktywny polityk PiS – w żadnym miejscu tego nie ukrywa. Domaga się jedynie od czytelnika uczciwej oceny, bez ulgowej taryfy, ale i bez stosowania podwójnych standardów. Chce jedynie racjonalnego myślenia i wyciągania wniosków. Dobrze temu służą ćwiczenia z gatunku: „co by było, gdyby...”. Na przykład, co by się działo, gdyby Lech Kaczyński zgłosił taką ustawę o zgromadzeniach, jaką niedawno przeforsował prezydent Komorowski. Albo jak zareagowałaby opinia publiczna na aferę hazardową, gdyby wybuchła za rządów PiS, a Jarosław Kaczyński odwołał ze stanowiska szefa CBA, który ją ujawnił, i postawił na czele sejmowej komisji śledczej swojego kolegę partyjnego. Eksperymenty myślowe są potrzebne, bo fenomen postawy określanej jako „antykaczyzm” polega właśnie na tym, że jest ona „przedracjonalną i przedrefleksyjną reakcją odrzucenia”, jak pisze R. Legutko. Nikt nie jest zobowiązany lubić, czy nawet akceptować Jarosława Kaczyńskiego, ale warto mieć mocne argumenty, jeśli chce się go ustawiać w roli „zagrożenia dla demokracji”. Zamiast nich słyszymy jednak wciąż opowieści o „strasznej atmosferze” oraz kolejne wyroki sądów, które nie doszukały się łamania prawa przez rząd PiS. Skoro nawet prof. Paweł Śpiewak (współodpowiedzialny za IV RP) stwierdził niedawno, że młodzież jest dziś w stanie głosować na Kaczyńskiego tylko dlatego, że nie pamięta IV RP, to znaczy, że warto wreszcie dokonać rzetelnej analizy jej dokonań. Ale nie w sferze „duszności klimatu”, ale w dziedzinie obniżania podatków, ochrony zdrowia, edukacji, polityki zagranicznej i oczywiście działania wymiaru sprawiedliwości.

W mrokach średniowiecza

Ryszard Legutko wraca często do 2005 roku, bo jego zdaniem, był to punkt zwrotny, od którego zaczęła się dewastacja polskiej polityki i całej sfery publicznej. Według niego, największym kłamstwem, które udało się trwale upowszechnić, jest teza, że wtedy „Kaczyński podzielił Polaków”. Fakty historyczne są inne. Dokonał tego Donald Tusk, świadomie rezygnując z „wielkiej koalicji” na rzecz „zimnej wojny domowej”. Obie partie szły do wyborów nie tylko ze wspólną diagnozą polskich patologii, ale i z podobnym programem: walki z korupcją i sanacji państwa, które stało się zakładnikiem zawodowych korporacji. Ta logika przestała obowiązywać po wyborczym zwycięstwie PiS. Zmieniła się też diagnoza dotycząca zagrożeń. Teraz uosabiali je już tylko „straszni ludzie” z PiS i „kaczyzm” jako siła, która chce Polskę pogrążyć w mrokach średniowiecza. Od tego czasu – do dzisiaj – punktem orientacyjnym polskiej polityki przestała być obrona narodowego interesu, czy nawet skuteczność zarządzania i administrowania państwem (słynna „ciepła woda w kranie”). Każdy z nas nieustannie musi się określać… nie wobec rządów PO, ale „zagrożenia pisowskiego”. Ryszard Legutko zwraca uwagę na ten fenomen, bo trudno inaczej nazwać sytuację, w której wyborcy przestali myśleć racjonalnie. Nie rozliczają już polityków, nawet pod kątem obrony swoich indywidualnych interesów. Są w stanie zaakceptować rządy nieudolne, korupcję oraz inwigilację na nienotowaną w III RP skalę, byle nie dopuścić do władzy PiS. Nawet kompromitacja państwa pod rządami PO w obliczu katastrofy smoleńskiej nie była dla większości Polaków wystarczającym argumentem w kolejnych wyborach 2010 i 2011 roku. Strach przed PiS okazał się silniejszy.

Cham dobrem chronionym

Autor nie zatrzymuje się na poziomie politycznej diagnozy. Bardziej interesują go spustoszenia, jakich „antykaczyzm” dokonał w przestrzeni publicznej. Przede wszystkim przekroczono wszelkie granice i złamano istniejące standardy w dziedzinie kultury politycznej. Szlak wytyczał Janusz Palikot, przyklaskiwały mu media głównego nurtu, a także artyści i twórcy. „Jeśli chamstwo nabiera celebryckiego blasku, jeśli przekracza swym zasięgiem istniejącą masę krytyczną, jeśli staje się akceptowalną postawą elit i większości, to wówczas traci w społecznym odbiorze swoje negatywne cechy i staje się dobrem chronionym” – pisze R. Legutko. I ta ochrona jest dziś egzekwowana na naszych oczach, jako niczym nieograniczone prawo do bluzgów. „Antykaczyzm” idealnie wpisał się w wojnę kulturową, jaka rozgrywa się dziś w Europie. PiS stał się w niej emanacją wszystkiego, z czym Polska powinna zerwać, by dołączyć do postępowej części świata. A Donald Tusk konsekwentnie „pozycjonuje” swoją partię po „właściwej” stronie w owym sporze cywilizacyjnym, licząc na podtrzymanie poparcia, niezależnie od oceny swoich rządów. Bo nawet jeśli Polacy przestaną się bać Kaczyńskiego, to na pewno większość z nich będzie wybierała PO jako jedyną partię akceptowaną na europejskich salonach. Ryszard Legutko zwraca uwagę na to, jak silna jest grawitacja poprawności politycznej we wszystkich sferach życia, nie tylko w polityce. Dzięki temu spór między PO i PiS będzie nabierał coraz mocniej wymiaru sporu kulturowego. „Antykaczyzm” przygotował podeń solidne fundamenty. Także przez nieustanne odnoszenie się do postawy: „Co o nas pomyślą” – w Berlinie, Londynie czy Paryżu. O rządach PiS pomyśleliby jak najgorzej – zapewnia nas PO. W tym kontekście autor odpowiada na pytanie, co jest najgroźniejszym skutkiem „antykaczyzmu”? Zdaniem R. Legutki, może nim się okazać utrata „wewnątrzsterowności” Polski i zdanie się na łaskę państw ościennych.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.