Abp Wielgus: Nie donosiłem

Gazeta Wyborcza/a.

publikacja 02.01.2007 06:16

Podkreślam: ja nie wypieram się tych kontaktów, które były wtedy konieczne. Ale nigdy - powiadam - nikomu krzywdy nie uczyniłem - mówi w wywiadzie dla Gazety Wyborczej nowy metropolita warszawski arcybiskup Stanisław Wielgus.

W obszernym wywiadzie opublikowanym w Gazecie Wyborczej czytamy: Jacek Kowalski: Ekscelencjo, czy mogę prosić o garść wspomnień z lat najmłodszych? Arcybiskup Stanisław Wielgus: - Pochodzę z niezamożnej rodziny rolniczej. Było nas sześcioro - dwóch braci i cztery siostry. Urodziłem się w Wierzchowiskach, to jest między Kraśnikiem a Janowem Lubelskim na lubelszczyźnie. Do szkoły podstawowej chodziłem w mojej rodzinnej miejscowości, natomiast do liceum - w Lublinie [1952-56]. Dom ukształtował mnie na całe życie. Rodzice wychowywali nas w duchu patriotycznym i chrześcijańskim. Związek z Kościołem był niezwykle żywy. W mojej rodzinie nie było jakichkolwiek anomalii. Ojciec, mimo że był na dwóch wojnach - bolszewickiej i hitlerowskiej - nigdy nie sięgał po alkohol. Nie mieliśmy za wiele ziemi, teren jest tam górzysty. To jest Roztocze Zachodnie - bardzo piękne, ale teren bardzo trudny do uprawy. W dzieciństwie i młodości ciężko fizycznie pracowałem, pomagając rodzicom, również w wakacje. Dziecko na wsi uczy się odpowiedzialności od maleńkości. Nie wiem, jak to teraz wygląda, ale kiedyś mały człowiek był odpowiedzialny: a to za gęsi, które pasł, za owce, za krowy. W ten sposób uczy się pojęcia "obowiązku". - Czy Ekscelencja też pasał gęsi? - No tak. Nawet dopuściłem się pewnej takiej... nieprawidłowości w stosunku do moich gąsek. Nakarmiłem je liśćmi z maku. Jeszcze zielonego. Słyszałem bowiem, że one dziwnie zachowują się po maku. Tak koledzy opowiadali. One bardzo chętnie jadły te liście, ale potem urządziły mi taki dziki taniec, że szkoda gadać. - Jak Ksiądz Arcybiskup wspomina matkę? - To była osoba bardzo pobożna i bardzo cicha. Ciągle w domu. Prawdziwa kapłanka domowego ogniska. No i w dodatku umiała szyć. A to było wówczas na wsi bardzo ważne. Wielu ludziom szyła różne ubrania. Ale przede wszystkim dbała o nasze religijne wychowanie. Nie do pomyślenia było nie pójść w niedzielę całą rodziną na mszę świętą czy nie klęknąć do pacierza. To było naturalne. - Co było po szkole podstawowej? - W 1952 r. przeniosłem się do Lublina do liceum. Zamieszkałem u siostry. Ekonomicznie były to niezmiernie ciężkie czasy. Zresztą nie tylko dla mnie, ale dla całego pokolenia. Wówczas marzyłem o talerzu zupy na obiad. Ale gdzie tam! Pamiętam, że w tamtych czasach byłem stale głodny. - Jak wówczas Ksiądz Arcybiskup sobie radził? - Po prostu - trzeba było cierpieć. Całymi miesiącami żyło się chlebem ze smalcem i herbatą. Czasem tylko w jakimś barze mlecznym zjadłem obiad. Byłem wówczas niezwykle chudy, a wzrostu takiego jak obecnie. Ważyłem 45 kg. Podkreślam jednak, że nie byłem wówczas żadnym wyjątkiem. W dodatku to była szkoła prywatna, liceum biskupie. Musiałem płacić także za naukę. Co prawda z uwagi na dobre wyniki miałem zniżkę. Płaciło się około 300 zł za miesiąc. A pensja wynosiła wówczas jakieś tysiąc złotych. To było duże obciążenie dla moich rodziców i dla mnie. Jednak z perspektywy muszę powiedzieć, że ta szkoła wywarła na mnie duży wpływ. - W jakim sensie? - Mieliśmy bardzo dobrych nauczycieli, jeszcze przedwojennych, z tamtą formacją. Byli świetni, zwłaszcza od strony humanistycznej. - Czy od razu po skończeniu tej szkoły młody Staszek Wielgus poszedł do seminarium? - Tak. To dojrzewało we mnie latami. Już w dzieciństwie o tym myślałem. Już wówczas nosiłem się po cichu z taką myślą.

- Czy był w życiu Waszej Ekscelencji jakiś moment przełomowy, w którym Ekscelencja powiedział: Nie ma odwrotu - zostaję księdzem? - To były wakacje. Szedłem ze stacji kolejowej do domu rodzinnego, a szło się tam 10 km. Akurat nie wyjechał po mnie ojciec na stację. Poszedłem więc pieszo. No i podczas tej wędrówki doznałem nagle mocnego olśnienia: że kapłaństwo to jest moja życiowa droga. - Czy seminarium to był czas beztroski? - Odpadły mi wówczas częściowo problemy materialne. Nie było już kłopotów z jedzeniem, spaniem. Ale proszę pamiętać, że to były czasy stalinowskie, 1956 rok. Wspominam to jako czas mocnej walki z Kościołem. W 1962 r. zostałem wyświęcony na księdza. Zrobiłem magisterium z historii Kościoła i zostałem wikariuszem. Najpierw w Zamościu, tam pracowałem przez rok. A później przez dwa lata w Lublinie. Pamiętam, że byłem wówczas niewiarygodnie zapracowany. Miałem około 30 godzin religii tygodniowo. Oprócz tego wszystkie obowiązki duszpasterskie. A więc spowiedzi, kazania, śluby, praca w kancelarii itp. Tutaj przydała się pracowitość i obowiązkowość nauczona w rodzinnym domu. Religii nie było wówczas w szkole, trzeba było więc organizować młodzież - po prostu łapać ją na ulicach i zapraszać do punktu katechetycznego. Za tę działalność zostałem wówczas opisany jako wróg Polski Ludowej. - Jakie były dalsze losy młodego ks. Wielgusa? - Po wikariacie w Lublinie biskup skierował mnie na studia filozoficzne na KUL. W 1968 roku zrobiłem tam drugie magisterium z filozofii. Potem znowu zostałem wysłany przez biskupa na wikariat - do Hrubieszowa. Tam pracowałem rok. Ale moją specjalnością było edytorstwo naukowych tekstów średniowiecznych. A ponieważ ktoś taki był potrzebny w międzywydziałowym zakładzie historii kultury średniowiecza KUL, rektor tam mnie zatrudnił. Doktorat zrobiłem w 1972 r. - Jak doszło do wyjazdu na Uniwersytet Monachijski w 1973 roku? - Zauważyłem w gablocie informację o możliwości ubiegania się o wyjazd na stypendium Fundacji im. Alexandra Humboldta do Niemiec. Niezmiernie trudno było je dostać, bo było to bardzo dobre stypendium. Jeśli je uzyskał, człowiek był zupełnie niezależny finansowo. Trzeba było mieć doktorat, znać dobrze język niemiecki, mieć co najmniej trzy publikacje w obcych językach, mieć pozytywną opinię od przełożonych i kontakt z jakimś instytutem, który zobowiązałby się, że przyjmie takiego stypendystę. Spełniałem wówczas wszystkie te normy. Uzyskałem stypendium i wyjechałem do Monachium. - Tak po prostu? - No, nie. Miałem olbrzymie trudności paszportowe. Tam się wtedy czepiało mnie SB. Wtedy właśnie musiałem spotykać się z tymi panami, którzy - jak mogli - próbowali mnie osaczyć. - To był pierwszy kontakt ze służbami? - Nie. Spotykałem się z nimi wcześniej, gdy wyjeżdżałem do NRD jako student. Już wtedy musiałem z nimi rozmawiać. Kto nie żył w tamtych czasach, ten nie jest w stanie pojąć tych wszystkich uwarunkowań, tego ciągłego śledzenia, inwigilowania, nachodzenia. - Czy SB nachodziła Księdza Arcybiskupa? - Oczywiście, i to wielokrotnie. - Już jako studenta starającego się o paszport do NRD? - Nie, później. Jako pracownika naukowego. - Przychodzili do mieszkania czy do gabinetu? - Czasem do mieszkania, czasem do gabinetu. Albo wykorzystywali okazje: jak ktoś czegoś potrzebował, to od razu się pojawiali. - O czym Ksiądz Arcybiskup z nimi rozmawiał?

- Na tematy ogólne. Po długich i ciężkich perturbacjach udało mi się wreszcie zdobyć ten paszport i wyjechać do Niemiec. Pobyłem tam przez jakiś czas, potem wróciłem do kraju na jakieś pół roku i znowu wyjechałem. Wróciłem w 1975 r. Drugi raz na to stypendium pojechałem w 1978 r. - A o co wówczas pytano? - To były rozmowy dotyczące ogólnej sytuacji w kraju, politycznej, gospodarczej. Żadne nazwiska, żadne instytucje. - Za każdym razem przy okazji wydawania paszportu musiał Ksiądz Arcybiskup rozmawiać z SB? - Tak, za każdym. Przed każdym wyjazdem chodziłem tam do nich dosłownie po 15 razy. - I co się wtedy działo? - Mówiono mi, że jest "pewien pan" i chciałby porozmawiać. - Czy Wasza Ekscelencja ucinał rozmowy z tym "pewnym panem"? - No więc na pewnym stopniu ogólności trzeba było z nimi, niestety, rozmawiać. Jeśli mi zależało na paszporcie, to nie mogłem powiedzieć panu z SB brutalnie "odczep się". To było kompletnie cyniczne z ich strony. Poza tym zbierali na nas najróżniejsze materiały. Gdy tylko człowiek wstąpił do seminarium, już był inwigilowany, już miał założoną teczkę. - Nigdy nie kusiło Księdza Arcybiskupa, żeby zajrzeć do swojej teczki? - Do pewnego momentu nie miałem prawa. - Ale potem takie prawo było. A teraz, gdy już zrobił się szum wokół całej sprawy? - Powiem szczerze: nie miałem czasu się tym zająć. No ale teraz to już będę musiał. Ale wiem, że nie mam na sumieniu nikogo. O nikim w trakcie tych rozmów na SB nie powiedziałem nigdy nic złego. Żebym kogokolwiek skrzywdził? Absolutnie nie. A jeśli ktoś tak uważa, że go skrzywdziłem, to niech wytoczy mi sprawę sądową. - Czy Wasza Ekscelencja składał jakieś raporty z wyjazdów? Czy w teczce jest jakiś skreślony własnoręcznie przez Księdza Arcybiskupa dokument? - Pamiętam, że przed jednym z zagranicznych wyjazdów dręczył mnie mocno wywiad. Wtedy własnoręcznie napisałem, co dokładnie będę robił za granicą, dołączając deklarację, że nie będę podejmował żadnych wrogich działań przeciwko Polsce Ludowej. Napisałem to wszystko i własnoręcznie podpisałem. I to pewnie w tych papierach tam jest. Ale żadnych raportów na nikogo nie pisałem. - Jaki jest cel tej wrzawy wokół teczki Waszej Ekscelencji? - Żeby mnie zniszczyć. - Ale w jakim celu? - Mam określone poglądy, które mogą się komuś nie podobać. A może w tej chwili jest taki szał? No niestety - istnieje w tej chwili swego rodzaju terroryzm medialny. Gonitwa za newsem, za poczytnością. - Może te ataki mają związek z poglądami Księdza Arcybiskupa na lustrację? - Być może. Zawsze byłem bardzo ostrożny w ocenie lustracji. Uważam, że rację ma Watykan, kiedy mówi, że dopiero 50 lat po śmierci człowieka można otwierać akta. Inaczej rodzi się niepokój, nieład i lęk. Każdy świstek można wtedy wykorzystać przeciwko człowiekowi. Uważam, że z tego jest potem więcej krzywdy niż dobra. Tutaj "Gazeta Wyborcza" stała na właściwym stanowisku. - Może się obawiano, że po objęciu urzędu metropolity warszawskiego Wasza Ekscelencja będzie forsował swoje poglądy?

- Być może. Ale podkreślam: Ojciec Święty wie o mnie wszystko - bo w takich sprawach nic się nie ukrywa. Mimo tej wiedzy jednoznacznie mnie mianował. Jedynym moim przełożonym na tym świecie jest papież. I jego decyzję przyjąłem - z trudem i lękiem. I jeśli on uzna, że trzeba decyzję zmienić, to ja to przyjmę. Nikt więcej nie może mi w tym przeszkodzić. - Pojawia się argument, że papież nie zna wszystkiego, co jest w teczkach. - To, co ja wiem o sobie, to i On wie. A reszta może być zmyślona. W tej chwili jest taka sytuacja, że opisy ubeckie traktuje się jak ewangelię. I to jest tragiczne. Podkreślam: ja nie wypieram się tych kontaktów, które były wtedy konieczne. Ale nigdy - powiadam - nikomu krzywdy nie uczyniłem. - Nie boi się Ksiądz Arcybiskup, że gdy ktoś upubliczni po ingresie te dokumenty, to będzie wstrząs? - Odczuwam przed tym wielki lęk. - Co wtedy będzie można zrobić? - Cóż ja mogę zrobić wówczas? Nic. Słowo za słowo. - Czy przed publikacją w "Gazecie Polskiej" ktoś z redakcji rozmawiał z Waszą Ekscelencją? - Zadzwonił do mnie redaktor naczelny, pytając, czy byłem agentem. Powiedziałem, że nigdy świadomym agentem nie byłem. - Czy występował Ksiądz Arcybiskup kiedykolwiek do IPN w tej sprawie? - Nigdy. Ani przedtem, ani teraz. Ponieważ mój stosunek do lustracji jest znany. - I nigdy nie kusiło, żeby zajrzeć w swoje dokumenty? - Czasem tak. Ale to wtedy trzeba było mieć jakieś specjalne pozwolenie... Rodziło to problemy. Zresztą nie spodziewałem się czegoś takiego. Zgadzam się, że to była pewna niefrasobliwość. Ale zawsze byłem ogromnie zajęty i wydawało mi się, że to jest bez znaczenia. - Teraz atakują Arcybiskupa nawet publicyści deklarujący się jako wierni synowie Kościoła, działający podobno dla dobra Kościoła. - O tak! Ci są najgorsi! A w jakim celu? Naprawdę nie wiem. Ale mniejsza z tym. Zobaczymy. Po ingresie zamierzam zgłosić się do Komisji Historycznej Episkopatu, aby wyjaśnić całą sprawę. - Czy w ciągu dalszej pracy naukowej pojawiali się pracownicy wywiadu lub SB? - Wtedy już nie. - Więc skąd informacja, że kontakty trwały przez dwadzieścia kilka lat? - Więc były czasem okresy, że przez kilka lat nikt się u mnie nie pojawiał. Czasem raz na pół roku. - Czy ma Ksiądz Arcybiskup żal do tych ludzi? - Przede wszystkim mam żal do siebie, że byłem tak naiwny. Trzeba było od razu, zdecydowanie uciąć. Tylko wydawało mi się, że wtedy zamknąłbym sobie drogę do wyjazdów zagranicznych. Chociaż można było wtedy i z tego zrezygnować. Tylko wtedy nie byłoby tych prac, które w związku z tymi wyjazdami powstawały. - Nie uważa Ksiądz Arcybiskup z dzisiejszej perspektywy, że był to niebezpieczny flirt? - Raczej gra. I sądzę, że dzisiaj bym jej nie podjął. - Kto w końcu wygrał w tej grze? - Każdy, kto brał w tym udział, ten przegrał. I oni, i ci, z którymi rozmawiali.