Kto kardynałowi Gulbinowiczowi spalił samochód?

Nasz Dziennik/a.

publikacja 01.02.2007 17:26

O próbach inwigilacji, metodach stosowanych przez komunistyczną bezpiekę i ich daremności z księdzem kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem, emerytowanym metropolitą wrocławskim rozmawiał Nasz Dziennik.

Za Naszym Dziennikiem publikujemy cały niezwykle interesujący wywiad: - W książce pt. "Patientia et caritas", opublikowanej z okazji 25-lecia sakry biskupiej Księdza Kardynała, ks. prof. Czesław Bartnik nazwał Eminencję "Kardynałem Solidarności", wskazując, że jest Ksiądz Kardynał "zdecydowanym współtwórcą tej niezwykłej idei i tego fenomenu, a także zwornikiem duchowym całego ruchu od strony kościelnej". - Cieszę się, że tak mnie ocenia ks. prof. Czesław Bartnik. To bardzo piękne określenie, ale czy rzeczywiście na nie zasługuję, mogą odpowiedzieć tylko ci, którzy patrzyli na moje starania i działania podejmowane na Dolnym Śląsku od roku 1976, kiedy to Papież Paweł VI zlecił mi kierowanie metropolią wrocławską. Była to dla mnie nowa, bardzo trudna sytuacja, przede wszystkim dlatego że nie znałem wcześniej tego regionu naszego kraju. Ja pochodzę z Wileńszczyzny. Tamtych ludzi dobrze rozumiałem, ponieważ wyrastałem w tym społeczeństwie. Natomiast tutaj znałem jedynie księdza infułata Józefa Marcinowskiego, prepozyta kapituły katedralnej i rektora seminarium duchownego, który wcześniej wykładał na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie teologię orientalną. Kiedy poprosiłem go o radę, jak tę robotę tutaj ruszyć, odpowiedział słowami, które często w takich sytuacjach mówili starzy wileńscy księża: "Rób, co ci każe Duch Boży, reszta się sama ułoży". Musiałem na wszystko patrzeć okiem człowieka bardzo ostrożnie wchodzącego w nowe środowisko. Duchowieństwo na Dolnym Śląsku było wtedy podzielone. Pomyślałem sobie: ty tego nie respektuj i nie dostrzegaj. Każdy jest dla ciebie dobry, dopóki nie masz argumentów przeciwko niemu. Księża przychodzili, pouczali mnie, że tego trzeba usunąć, a tego zmienić. Natomiast ja przyjąłem wtedy taką postawę: przyznawałem im wstępnie rację, prosząc, aby anonimowo napisali mi swoją propozycję w kwestii, w której się do mnie zwracali. Nikt nigdy tego nie uczynił. Myślę, że było to po prostu badanie, czy będę człowiekiem spolegliwym, czy też z własnym zdaniem. - Jak Ksiądz Kardynał dowiedział się, że interesują się nim komunistyczne służby bezpieczeństwa?

- Po pewnym czasie zorientowałem się, że w moim biurze założony jest podsłuch. Ale bezpieka interesowała się mną już znacznie wcześniej. W 1950 r., podczas mojej posługi wikariuszowskiej w pierwszej po otrzymaniu święceń kapłańskich wspólnocie parafialnej, zwróciłem się do tamtejszych władz oświatowych o wyrażenie zgody na pracę w szkole. Spotkałem się z odmową. Inni moi koledzy dostali takie pozwolenie. Wiedziałem już, że w odróżnieniu na przykład od duchownych prawosławnych jestem nietolerowany, co dziwiło moich wiernych. Kolejny dowód inwigilacji otrzymałem podczas studiów na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Kuria białostocka nie udzielała wtedy studentom żadnych stypendiów, bo nie miała takich możliwości. Korzystałem więc ze znajomości z pracującymi na Warmii księżmi wileńskimi. Jeden z nich poprosił mnie o poprowadzenie w parafii św. Katarzyny w Kętrzynie 40-godzinnego nabożeństwa i okolicznościowych nauk. Ludzie oczekiwali wtedy, jaka będzie reakcja Kościoła na aresztowanie księdza Prymasa kardynała Stefana Wyszyńskiego. Rozumiałem, że mówienie wtedy wprost o Prymasie Tysiąclecia to sprawa bardzo niebezpieczna. Dlatego też posłużyłem się pewnym faktem historycznym. Otóż kiedy wiadomość o aresztowaniu i osadzeniu przez władze niemieckie w 1874 r. arcybiskupa poznańskiego hrabiego Mieczysława Ledóchowskiego dotarła do Watykanu, Papież Pius IX wykorzystał zapis w obowiązującym wówczas konkordacie między Państwem Pruskim a Stolicą Świętą, który mówił, że władze państwowe nie będą zamykały w więzieniu kardynała Kościoła katolickiego. Ojciec Święty podniósł więc arcybiskupa Ledóchowskiego do tej godności. Gdy do Poznania przyszły odpowiednie dokumenty, został on zwolniony. Przypominając w Kętrzynie ten fakt, dodałem, że czasem też więzienie przynosi purpurę kardynalską. Po tej konferencji podeszła do mnie znajoma tercjarka, informując, że widziała w kościele szpiega, ubowca, który wszystko notował. Wróciłem na KUL. Dopiero po sześciu tygodniach zawołał mnie do siebie furtian. Oznajmił, że czeka dla mnie wezwanie z UB. Powiedział: "Musi ksiądz podpisać, że ja je doręczyłem, bo ten ubek tam czeka". I podpisałem. To było moje pierwsze wezwanie na UB. - Jak przebiegała ta wizyta? - Muszę powiedzieć, że było to dosyć dziwne przeżycie. Przesłuchiwano mnie w Lublinie przy ul. Chopina. Otworzyła się przede mną jedna brama, potem druga, trzecia... Byłem bardzo podekscytowany, czym to się zakończy. Zaprowadzili mnie do jakiegoś biura i cały strach nagle minął. Panowie byli w wojskowych mundurach, wszyscy wstali, jak mnie zobaczyli w sutannie, więc ja im powiedziałem: "Dzień dobry", i zapytałem, kto będzie ze mną rozmawiał. A oni pokazali mi jeszcze jedno pomieszczenie, nie mówiąc, jak się znajdująca tam osoba nazywa. Szef przesłuchujący od razu zaatakował mnie, dlaczego nie stawiam się na wezwanie do UB. Odpowiedziałem, że przecież przyszedłem. On jednak twierdził, że to jest czwarte wezwanie. Pierwsze trzy do mnie nie dotarły. Wreszcie zapytał, dlaczego mówiłem w Kętrzynie o aresztowaniu arcybiskupa Ledóchowskiego. Odpowiedziałem, że uczyniłem to, ponieważ to fakt historyczny i że jeśli ktokolwiek choć trochę zna dzieje Kościoła poznańskiego, to wie, kim był ten hierarcha oraz kiedy został aresztowany i zwolniony. Dodałem również, że nie ma zakazu posługiwania się faktami historycznymi, a za naszych dni są więzieni hierarchowie Kościoła, o czym wiemy w kraju i wie zagranica.

- Ubecy interesowali się studiami Księdza Kardynała? - Poniekąd. W dniu 15 grudnia 1955 r. obroniłem pracę doktorską. Dwa dni później rektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego poprosił mnie do swojego apartamentu. Myślałem, że chce mi złożyć gratulacje. Ksiądz rektor powiedział mi jednak wtedy, że miał wizytę dwóch ubeków, którzy oświadczyli mu, że nie mogę być uroczyście promowany na doktora teologii. Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem i pouczeniem, że za konferencję w Kętrzynie trzeba w taki sposób płacić. Otrzymałem wtedy jedynie zaświadczenie o obronie pracy doktorskiej. Przyjąłem to jako kolejne doświadczenie życiowe. Moja promocja doktorska odbyła się dopiero pod koniec 1957 roku. - W Białymstoku był Ksiądz Kardynał duszpasterzem akademickim, a kapłanami posługującymi w tym środowisku bezpieka wykazywała szczególne zainteresowanie. - Pracowałem wtedy w parafii katedralnej, gdzie ten obszar duszpasterstwa był traktowany niejako dorywczo, ale sytuacja zmieniła się po specjalnych ustaleniach Konferencji Episkopatu Polski. Zacząłem jeździć na spotkania duszpasterzy akademickich do Warszawy, w niektórych z nich uczestniczył ks. prof. Karol Wojtyła. Dopiero tam się dowiedziałem, jak to duszpasterstwo jest niebezpieczne. Duszpasterze, którzy mieli już większe doświadczenie, opowiadali mi, że ta młodzież często była inwigilowana, a także rugowana z wyższych uczelni. Podczas jednego z takich spotkań zrodziła się myśl powrotu do przedwojennej tradycji organizowania pielgrzymek młodzieży akademickiej na Jasną Górę. Trzeba było uczynić to bardzo dyskretnie. Z Białegostoku pojechały wtedy 43 osoby. Okazało się, że należeliśmy do najliczniejszych grup; w sumie było około 300 pątników i kilku duszpasterzy akademickich z całej Polski. - W jakiej atmosferze przebiegała pierwsza pielgrzymka? - Na początku młodzież patrzyła na siebie bardzo nieufnie, bo nie było wiadomo, czy ktoś nie jest szpiegiem. Ale pamiętam, że po Drodze Krzyżowej było ognisko, podczas którego narodził się hymn: "Zjechaliśmy się wszyscy młodzi do Częstochowy jasnych wież. Jesteśmy tu z Warszawy, Łodzi, z Białegostoku też". A refren był taki: "I chcemy serca rytm pogodzić, aby jak jeden biły dzwon. Mocni przyjaźnią, zbudujemy nowy dom". Ten ostatni wers komunistom szczególnie się nie podobał, gdyż według nich budowa nowego domu oznacza, że ten budowany przez nich jest niedobry... Za to młodzież nabrała przekonania, że skoro na tej pielgrzymce byli ludzie z innych miast, to nie ma czego się bać. Młodzi zaczęli się ze mną kontaktować. Ze względu na bezpieczeństwo zorganizowaliśmy filie duszpasterstwa akademickiego przy dwóch białostockich kościołach - św. Wojciecha i św. Rocha, aby nie ograniczać się do jednego miejsca spotkań i pracy.

Pierwsze uderzenie UB na nasze duszpasterstwo nastąpiło po uroczystym, pobłogosławionym przeze mnie ślubie katolika z baptystką. Obowiązywała u nas taka zasada, że młodzież nie znała nazwisk swoich duszpasterzy, a tylko nasze imiona. Ja byłem np. ojcem Henrykiem, księdzem Henrykiem. Bezpieka wezwała do siebie pana młodego, stawiając mu zarzut współpracy z duszpasterstwem akademickim. Wymienili moje nazwisko. Pan młody odpowiedział wtedy zgodnie z prawdą, że nie zna takiego księdza. "A księdza Henryka znasz?" - zapytali. "Jego znam, bo błogosławił mój związek małżeński" - odpowiedział. Ubecy wyciągnęli wtedy wniosek, że jest on nie bardzo "mocno w to utopiony", w duszpasterstwo, skoro nie zna nazwiska duszpasterza - i dali mu spokój. - Po czym można było w tamtych czasach rozpoznać młodego konfidenta? - Było to bardzo trudne. Pamiętam na przykład, jak przyszedł do mnie student trzeciego roku z informacją, że przenosi się do Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Mówiłem do niego, że w Białymstoku ma przecież kolegów, przyjaciół, znajomych, wykładowców. On twierdził, że to konieczność. Kiedy zapytałem, jaka to konieczność, sam zadał mi drugie pytanie: "Czy ksiądz może mi przebaczyć?". "A co mam ci przebaczyć?". "Bo ja byłem donosicielem!" - wyznał. Powiedziałem wtedy do niego: "Patrz mi prosto w oczy i powiedz prawdę, czy nie zmyślałeś, czy mówiłeś tylko to, co tutaj się działo?". "Nic nie zmyślałem, a jeszcze nawet skracałem pewne kwestie" - mówił ten student. A kiedy powiedziałem: "Jeśli Pan Bóg ci przebaczy, to ja ci też przebaczam", dodał: "A teraz księdzu powiem, że się przenoszę, ponieważ nie chcę być dalej donosicielem. Niech mi się to uda". Miałem jeszcze kilka takich przypadków, co uwrażliwiło mnie, że jednak takie sytuacje się zdarzają i trzeba na nie uważać. - Z Białegostoku trafił Ksiądz Kardynał na dziesięć lat do Olsztyna, a w roku 1976 r. jako biskup na Dolny Śląsk, gdzie rodziły się ruchy wolnościowe, "Solidarność", aktywnie wspierał Eminencja również weteranów Armii Krajowej oraz WiN. Z tego powodu - jak twierdzi Instytut Pamięci Narodowej - komunistyczna bezpieka w szczególny sposób zainteresowała się osobą i działalnością Eminencji. - Rzeczywiście, trudno było stać obok tych zrywów, patrzeć i udawać, że się nic nie widzi. A byłoby dziwne, gdyby w tej sytuacji się mną nie interesowali, nie szpiclowali. Była to przecież metoda pracy UB wobec wielu obywateli PRL.

Zawsze trzeba stawać w obronie człowieka, na miarę naszych możliwości pomagać mu, podtrzymywać w nim to, co jest słuszne. Najbardziej bałem się, że jeśli ktoś za mocno szarżuje, to naraża się sam lub drugiego człowieka. Byłem jak kot na rozpalonej płycie. Bardzo delikatnie próbowałem wyczuć sytuację. Prosiłem ludzi o modlitwę, o moce duchowe do prawidłowego odczytywania całej tej rzeczywistości. Nigdy nie podchodziłem do człowieka z uprzedzeniem, że ten jest dobry, a ów zły. Dlatego na spotkaniach z władzami stawiałem postulaty tak, jak je rozumieli ludzie. A oni argumentowali na przykład, że jeśli na naszym osiedlu są szkoły, sklepy, apteka, to dlaczego nie ma kościoła?! - Jak wyglądały takie spotkania z władzami? - Z ich strony w spotkaniach uczestniczyło zawsze pięć osób. Byli wśród nich m.in. I sekretarz PZPR, wojewoda i dyrektor wydziału do spraw wyznań. Podczas jednej z takich rozmów zamierzałem najpierw poruszyć jedynie sprawę budowy świątyni Matki Bożej Królowej Pokoju, ale zapytałem również moich rozmówców, co zamierzają robić z "kombatantami socjalizmu". Pierwszy sekretarz zareagował na to dosyć impulsywnie, mówiąc, że w Polsce nie ma takich ludzi. "We Wrocławiu są, ja mam ich listę" - odpowiedziałem. "Przy ul. Lotniczej stoi barak, w którym kiedyś był hotel robotniczy. Przekażcie nam ten obiekt, my go wyremontujemy i zapewnimy dach nad głową dla ponad 40 osób bezdomnych. Chcemy działać zgodnie z pozwoleniem". I dali. Tak właśnie powstało pierwsze w Polsce schronisko Towarzystwa im. Brata Alberta. Na używanie słowa "świętego" władze się jednak nie zgodziły... - Z dokumentów, którymi dysponuje Instytut Pamięci Narodowej, wynika, że przez kilkadziesiąt lat prowadzono wobec Księdza Kardynała działania inwigilacyjne oraz czynności mające skłonić Eminencję do tzw. dialogu operacyjnego z SB. Na Księdza Kardynała miało donosić 40 agentów z różnych środowisk. Czy był Eminencja świadom tego, że jest przez nich nękany? - Ja tego nie mogę ani potwierdzić, ani też temu zaprzeczyć, gdyż każdy konfident działał po cichu. Naprzeciwko mojej rezydencji mieszkała na przykład kobieta, która fotografowała wszystkich przychodzących. Ale czy ona była ubekiem? W czasie stanu wojennego spacerowałem w naszym ogrodzie znajdującym się przy rezydencji i zastałem w nim mężczyznę, który dostał się tutaj przez mur. Chciał zapewne przekonać się, czy w rezydencji znaleźli schronienie działacze "Solidarności". Akurat wtedy już ich tutaj nie było. Z kolei inny pan poinformował mnie, że również ze względu na rzekome przechowywanie tutaj ludzi "Solidarności" UB postanowiło spalić rezydencję, wykorzystując do tego celu napalm. Zawiesiłem wtedy głos, długo patrzyłem na krzyż i powiedziałem mu: "Niech pan wróci do swojego mocodawcy i powie: niech palą. Szkoda mi tylko obrazów pochodzących z Muzeum Archidiecezjalnego. Proszę także dodać, że gdyby nie aresztowano Prymasa Wyszyńskiego, to nikt by o tym synu organisty nie wiedział. A jak to uczyniono, to cały świat modlił się za niego, czynili to nawet żydzi w swoich synagogach. Wie pan, jak rozejdzie się po świecie, że spalono rezydencję metropolity wrocławskiego, to jaki ja będę sławny?". On był bardzo zdziwiony, że tak ująłem wiadomość UB skierowaną z "życzliwości".

- Znany jest fakt spalenia samochodu Księdza Kardynała w Złotoryi. Jak to było? - To, co się stało w Złotoryi, było dla mnie wielkim zaskoczeniem, ponieważ dotychczas żadnemu z biskupów czegoś takiego nie uczyniono. Udzielałem wtedy sakramentu bierzmowania ponad 430 osobom. Pod koniec Eucharystii podszedł do mnie tamtejszy ksiądz dziekan i powiedział, że spalono mój samochód stojący koło plebanii. Zapytał, czy ma to ogłosić z ambony. Poprosiłem, żeby tego nie czynił. Po Mszy św. w drodze na plebanię podszedł do mnie jakiś podpity jegomość, mówiąc: "Wie ksiądz, że te cholery spaliły księdzu samochód?". Obok spalonego pojazdu stał milicjant, ale jak mnie zobaczył, odwrócił się tyłem, bo mu było po prostu nieswojo. Co robi kapłan, widząc osobę zmarłą? Oczywiście błogosławi trupa. Dlatego też przeżegnałem swój samochód, ale w duszy pomyślałem sobie, że dobrze, iż nie stało się nic więcej, ponieważ w baku było 60 litrów benzyny. Inny mężczyzna widział całe zdarzenie ze swojego okna. W pewnym momencie usłyszał pytanie: "Załatwiłeś?". "Załatwiłem" - padła odpowiedź. Po godzinie pojawił się na plebanii Grzegorz Piotrowski (ten sam, który był jednym z morderców ks. Jerzego Popiełuszki) i powiedział, że trzeba spisać protokół. Zgodziłem się, ale pod warunkiem, że ja go podpiszę. Pierwszej wersji nie podpisałem, gdyż były w niej same ogólniki, brakowało np. numeru rejestracyjnego, daty produkcji auta. A w seminarium uczono nas, że jeżeli na dokumentach są gdziekolwiek jakieś wolne miejsca, to trzeba na nich postawić wężyki. Ja tak w tym przypadku zrobiłem. Piotrowski stwierdził wtedy, że jestem "uczonym księdzem" i zapewnił: "Znajdziemy tych drani". I do dzisiaj nie znaleźli. - Czy przypomina sobie Eminencja inne tego typu sytuacje sprowokowane przez bezpiekę? - Tak. Kiedyś telefonicznie rozmawiałem z ordynariuszem diecezji Goerlitz, prosząc go o pomoc w przewiezieniu przez granicę polsko-niemiecką wydrukowanych w Italii w języku ukraińskim książeczek do nabożeństwa przeznaczonych dla grekokatolików. Wydrukowaliśmy je na papierze brewiarzowym, materiale trudnym do wykrycia. Niestety, to się nie udało. Na trasie w pobliżu Bolesławca dołączyła do nas "asysta", którą dzięki zamkniętemu szlabanowi kolejowemu zgubiliśmy, ale na przejściu granicznym książeczki zostały nam jednak zabrane, mieli dobre wieści z DDR od swoich kolegów. - Z tego co mi wiadomo, próby inwigilacji Księdza Kardynała podejmowano również poza granicami naszego kraju. - Tak, to prawda. Dnia 26 sierpnia 1984 r. na Jasnej Górze spotkałem się z dziennikarzem ukazującego się we Włoszech tygodnika "Panorama". On bardzo nalegał na tę rozmowę. Wiedziałem wcześniej, że gazeta ta ma charakter lewicowy. Nie zadał on żadnego konkretnego pytania, było tylko takie, jak to się popularnie mówi, "mędlenie". To mnie najbardziej zaniepokoiło, tzn. że było mu potrzebne jedynie zobaczenie danego człowieka, a resztę sami sobie dorobią. I rzeczywiście tak było. Wkrótce otrzymałem telefon od polskiego kapłana pracującego w jednym z urzędów Stolicy Apostolskiej, który powiedział do mnie: "Kardynalat pewny!". Okazało się bowiem, że w "Panoramie" zaprezentowano mnie jako duchownego, bardzo przyjemnego rozmówcę, osobę, bez opinii której do Związku Radzieckiego nie może z Polski pojechać żaden kapłan i siostra zakonna! Domyślam się, że był to artykuł pisany na zamówienie, bo po co prasa włoska miałaby podejmować takie tematy? Czyje zamówienie?... Komu taka informacja była potrzebna?... - Czy miał Ksiądz Kardynał swoją osobistą strategię działania wobec prób pozyskania Eminencji do współpracy z bezpieką? - Kierowałem się przede wszystkim wytycznymi swoich rodziców, których nigdy nie zapomnę. Ojciec powiedział do mnie w 1942 r. w dniu moich 18. urodzin: "Synu, tak żyj, żeby cię nikt nie przeklinał. Tak się zachowuj, żeby z twojego powodu nikt nie płakał. I nie splam naszego nazwiska". A mama po Mszy św. prymicyjnej radziła: "Nigdy nie pchaj się do pierwszego rzędu. Jak będziesz potrzebny, to cię znajdą. I miej swój honor". Pan Jezus rzekł z kolei do apostołów: "Na tej ziemi ucisk mieć będziecie. Mnie prześladowali, to i was będą prześladować" (Ewangelia wg św. Łukasza). I spełniło się to Chrystusowe powiedzenie. Ale, Bogu dzięki, żyję. Próbowano mi psuć opinię, ale żyję i choć droga do domu Ojca jest coraz krótsza, za wszystko Chrystusowi Panu dziękuję. I dobrym ludziom, duchownym i świeckim, których sporo dotychczas spotkałem. Rozmawiał Marek Zygmunt