Szacunek

ks. Włodzimierz Lewandowski

Dlaczego o godzinie siedemnastej zatrzymam się i zamilknę.

Szacunek

Taras z widokiem na jezioro, zaprzyjaźniona rodzina i młodzież, po kilku latach znajomości potrafiąca sprowokować do opowieści. Jak to młody kapłan z podkaliskiej wsi z mamą przez telefon rozmawiał. A właściwie próbował rozmawiać. Bo rzecz miała się tak. Poproszę Bądkowo 44. Nie obiecuję, ale spróbuję połączyć. Po kilku minutach dzwonek w aparacie. Słyszę rozmowy telefonistek. Pleszew, Pleszew daj mi Kalisz. Kalisz, Kalisz, daj mi Łódź. Łodzi ci nie dam, bo obciążona, ale mogę ci dać Warszawę. Warszawa, Warszawa, daj mi Włocławek. Włocławka nie mogę dać, ale wolny jest Toruń. Toruń, Toruń, daj Włocławek. Linia uszkodzona mogę ci dać Płock. Płock, Płock, daj Włocławek. Łączę. Włocławek, Włocławek, daj Bądkowo. Bądkowo, skarbie, poproszę 44. Masz, ale tam coś skrzypi na linii i nie wiem, czy będzie słychać. Mama? Mówi  się, mówi. Tak mówi się. Mama?! Mówi się, mówi – słyszę kolejną telefonistkę na międzymiastowej. Mama?! Niech ksiądz powie o co chodzi, to ja powtórzę. Mówi się, mówi. Mama?! Proszę księdza, mama mówi, że lepiej będzie jak ksiądz sam przyjedzie, bo tam nic nie słychać…

Młodzi śmieją się. Brzmi jak bajka. Ale po co te wszystkie panie? Nie można było tak po prostu wykręcić numeru? Cóż, trzeba zacząć kolejną opowieść. Jak wyglądała centrala telefoniczna i w jaki sposób łączono rozmowy. Acha, te panie zapewne podsłuchiwały, bo tata mówił, że kiedyś wszystkie rozmowy były podsłuchiwane. Niekoniecznie. Panie sprawdzały w ten sposób, czy jeszcze trwa rozmowa. A jak łączono przez kilka central sprawdzających też było kilka, a nawet kilkanaście. Śmiech.

Ci młodzi akurat mieli odwagę pytać i słuchać opowieści. Ale wielu jest przekonanych, że automatyczne centrale były od zawsze, komórki były od zawsze, i mapy Google, i śledzący każdy samolot Flightradar, i lornetki na podczerwień, i każdy miał taki ogląd sytuacji, że mógł podjąć tylko jedną, jedynie słuszną decyzję.

A właśnie o decyzjach w ostatnich dniach sporo się dyskutuje. Tych decyzjach sprzed lat. Wydając przy okazji wyroki, jednoznaczne osądy, wskazując na lepsze – zdaniem dyskutujących – rozwiązania. Mam wrażenie z zupełnym pominięciem realiów. Więcej. Jest w tych dyskusjach coś z powiedzenia o sytym, co głodnego nie zrozumie. Zaiste, łatwo wystukuje się zdania w komputerze nie nasłuchując kroków na korytarzu, nie drżąc gdy ktoś puka do drzwi, idąc ulicą bez obawy że ktoś zawoła „łapanka”…

W drugiej połowie lat siedemdziesiątych siedziałem przy ognisku pod Chryszczatą. Sporo zakapiorów i innych bieszczadzkich ptaków. Między nimi dziw nad dziwy w tamtych czasach. Harcerze w starych, tradycyjnych mundurach z czarnymi chustami. Okaz po włączeniu harcerstwa w struktury Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej niespotykany. Przyszli późnym wieczorem i przysiedli się do ogniska. Około północy mocno podchmielone towarzystwo zaczęło ni to śpiewać, ni skandować. „Pa-ła-cyk-Mi-chla-Żyt-nia-Wo-la….” Słysząc to harcerze poderwali się, stanęli na baczność, odczekali jak towarzystwo zakończy, a potem zwrócili się z prośbą. By uszanować pamięć ich bohaterów i powstańczych piosenek nie śpiewać podczas pijackich libacji.

To, co napisałem wyżej jest, dla mnie wystarczającym powodem, by o godzinie siedemnastej pójść śladem nocnych gości przy bieszczadzkim ognisku. Stanąć na baczność, zamilknąć, a potem prosić by uszanowano pamięć. Bo szacunek to coś, co okazuje się bez względu na przekonania.

Historia lubi płatać figle. W 2003 roku zostałem poproszony o odprawienie Mszy świętej polowej na obozie harcerskim. Stanąłem przy ołtarzu i zamurowało mnie. Kilka drużyn z czarnymi chustami wokół szyi. Dzieci tajemniczych gości spod Chryszczatej. Słynna warszawska czarna Jedynka.