Kard. Ruini na zakończenie diecezjalnego etapu procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II (cały tekst)

KAI

publikacja 04.04.2007 08:40

Sługa Boży Jan Paweł II - Karol Wojtyła - był przede wszystkim człowiekiem głębokiej modlitwy, który przez całe swoje życie pozostawał w osobistej relacji z Bogiem - powiedział kard. Camillo Ruini podczas zamknięcia diecezjalnego etapu procesu beatyfikacyjnego polskiego papieża.

Na prośbę internatów publikujemy cały tekst przemówienia kard. Ruiniego podczas uroczystości zamknięcia diecezjalnego etapu procesu beatyfikacyjnego polskiego papieża, które odbyła się 2 kwietnia w bazylice św. Jana na Lateranie - katedrze biskupa Rzymu - w obecności kilku tysięcy wiernych z Wiecznego Miasta i z zagranicy. Podczas posiedzenia otwierającego tę diecezjalną fazę procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego Sługi Bożego Karola Wojtyły - Jana Pawła II nakreśliłem krótki zarys jego życia. Dzisiaj, na posiedzeniu końcowym, odbywającym się w drugą rocznicę jego śmierci, z sercem poruszonym i wdzięcznym Bogu ośmielam się zaproponować krótką refleksję, niemal medytację na temat jego sylwetki duchowej, nie naruszając w żaden sposób tajemnicy, do której jako urzędnicy w tym procesie jesteśmy zobowiązani, lecz czerpiąc z tych źródeł, które dostępne są dla wszystkich. Na początku, w centrum i na szczycie tego portretu musi znaleźć się osobista relacja Karola Wojtyły z Bogiem: relacja, która już w latach jego dzieciństwa jawi się jako silna, osobista i głęboka i która nie przestała potem wzrastać, umacniać się i przynosić owoce we wszystkich wymiarach jego życia. Mamy tu do czynienia z Tajemnicą: przede wszystkim z tajemnicą szczególnej miłości, z jaką Bóg Ojciec umiłował tego polskiego chłopca, zjednoczył go z sobą i zachował w tej jedności, nie szczędząc mu prób życia, co więcej, łącząc go wciąż od nowa z krzyżem własnego Syna, ale też obdarzając go odwagą umiłowania tego krzyża i mądrością duchową, aby przez ten krzyż dostrzegł własne oblicze Ojca. W pewności, że jest kochany przez Boga i w radości odwzajemniania tej miłości Karol Wojtyła znalazł sens, jedność i cel swego życia. Wszystkich, którzy go znali, z bliska czy choćby tylko z daleka, uderzało bowiem bogactwo jego człowieczeństwa, jego całkowitej realizacji jako człowieka, ale jeszcze bardziej rozjaśniający i znamienny jest fakt, że ta pełnia człowieczeństwa zbiega się u kresu z owym związkiem z Bogiem, innymi słowy z jego świętością. Kiedy w pewnym sensie rozłożymy tę jedność na rozliczne aspekty, jakie się na nią składają, ukazuje się przede wszystkim ów prawdziwy dar, zamiłowanie i radość modlitwy, który Karol Wojtyła posiadał już od dzieciństwa i któremu pozostał zawsze wierny, aż po godzinę swego konania. Modlitwa ta miała, by tak rzec, dwa wymiary. Po pierwsze, był to wymiar czasu przeznaczonego wyłącznie na samą modlitwę, rozpoczynając dzień od porannej adoracji, Jutrzni i medytacji, następnie Mszy św. - dla niego "absolutne centrum życia i każdego dnia" - o czym zaświadcza nam jego sekretarz, obecnie kardynał Stanisław Dziwisz w książce "Świadectwo", której lekturę niech mi wolno będzie wszystkim polecić. Potem jeszcze modlitwa w kaplicy zaraz po obiedzie, w której tyle razy mogłem uczestniczyć, a dłużej jeszcze po popołudniowym wypoczynku, codzienne odmawianie całego Różańca - modlitwy, którą sobie upodobał, stała lektura Pisma Świętego, w każdy czwartek godzina święta, w każdy piątek Droga Krzyżowa… a przede wszystkim skupienie, co więcej, całkowite zapomnienie, w które pogrążał się Karol Wojtyła, kiedy się modlił. Drugi wymiar jego modlitwy wyrażał się w niezwykłej łatwości, z jaką łączył ją z pracą, tak iż sama praca nie tylko była ofiarowywana Panu, lecz przenikała ją i przepajała modlitwa. Dwa świadectwa tego to klęcznik, na którym pracował i pisał w kaplicy arcybiskupstwa w Krakowie oraz fragmenty modlitw, którymi rozpoczynał i numerował strony swych rękopisów. Modlitwa Karola Wojtyły - Jana Pawła II, tak głęboka i wewnętrznie osobista, była zarazem całkowicie eklezjalna, związana z tradycją i pobożnością Kościoła. Żyły w niej bowiem przede wszystkim trzy boskie Osoby Ojca bogatego w miłosierdzie, Syna wcielonego, ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, Ducha uświęcającego i ożywiającego, ale również, i to w sposób przenikający Maryja, Matka, do której prawdziwie należał cały, ikona Kościoła i przewodniczka w pielgrzymce wiary. Wraz z Maryją Józef, którego nigdy nie oddzielał od Niej i od Jezusa, i którego imię z radością nosił po imieniu Karol. W jego modlitwie obecny był cały zastęp osób, każdej narodowości i stanu, które zwracały się do niego, by otrzymać pomoc od Boga, zdrowie fizyczne czy duchowe dla siebie i dla najbliższych: dlatego Papież przechowywał w szufladce klęcznika prośby, jakie do niego docierały, aby osobiście przedkładać je Panu.

Drugim zasadniczym elementem osobowości Karola Wojtyły, który także wypływał z jego intymnego związku z Bogiem, była wolność: niezwykła wolność wewnętrzna, wyrażająca się w wielu kierunkach. Począwszy, by tak rzec, "od dołu", czyli od stosunku do dóbr materialnych, był on zawsze, także jako Papież, mężem konkretnego i radykalnego ubóstwa. Żył ubogo, w sposób spontaniczny i bez przepychu, wydawało się, iż niczego nie potrzebuje, całkowicie oderwany od pieniędzy i rzeczy. Ale był oderwany i wolny również od samego siebie, nie szukał własnego sukcesu czy własnego samospełnienia: wolność tę prawdopodobnie zdobył w latach młodości, gdy odpowiedział na powołanie do kapłaństwa, pokonując urok, jaki wywierało na nim inne powołanie, do teatru, sztuki, literatury. Właśnie wyzwolenie od samego siebie uczyniło go niezmiernie wolnym także w stosunku do innych. Gotów był słuchać a nawet przyjmować krytykę, miał upodobanie we współdziałaniu i szanował wolność swych współpracowników, potem jednak potrafił być samodzielny w podejmowaniu ostatecznych decyzji, przede wszystkim zaś nie rezygnował z zajmowania trudnego i "niewygodnego" stanowiska, gdy mógł się obawiać reakcji władz, niechętnych Kościołowi w latach swojej posługi w Polsce, bądź niezrozumienia i niechęci dominującej opinii publicznej w latach pontyfikatu. Jego decyzje były bowiem podyktowane zawsze troską o Ewangelię i o dobro człowieka, "drogi Kościoła". Wielkie słowa "Nie lękajcie się!", którymi rozpoczął swój pontyfikat, narodziły się także z tej wewnętrznej wolności, karmionej wiarą i były, w konkretnej sytuacji historycznej, słowami zaraźliwymi, które wyzwoliły Polskę, i nie tylko Polskę, z lęku oraz uzależnienia politycznego, kulturalnego, duchowego. Ta sama jedność z Bogiem i wolność wewnętrzna, które pozwoliły Karolowi Wojtyle na dystans wobec dóbr tego świata, dały mu ogromną zdolność cenienia ich i cieszenia się pięknem natury i sztuki, ciepłem przyjaźni, jak i śmiałością myśli, trudów i osiągnięć sportowych. Przyczyniła się więc do uczynienia zeń człowieka kompletnego i w pełni zrealizowanego. W pewnym sensie potwierdziła się w nim w sposób obrazowy prawda zasady teologicznej, że łaska nie zastępuje i nie niszczy natury, lecz zakłada ją, oczyszcza, doskonali i prowadzi do spełnienia. Prawdziwa miłość do Boga jest nieodłączna od miłości do bliźniego i od gorącego pragnienia jego zbawienia. Dlatego człowiek, który tak intensywnie umiłował Boga, jak Jan Paweł II, musiał być przykładnym świadkiem oddania braciom. Jego życie jest rzeczywiście pełne takich świadectw, poczynając od oceny "bardzo dobrego" chłopca, którą ksiądz Kazimierz Figlewicz wystawił ministrantowi Karolowi w Wadowicach i od częstych wizyt, jakie w dwunastym roku życia składał on przebywającemu w szpitalu kapłanowi. Jako ksiądz, ale również jako biskup i papież, skupiał on swoją uwagę na osobie i jej problemach. Wprost niezliczone są jego wystąpienia, utrzymane w chrześcijańskim duchu miłości, która "jest przede wszystkim odpowiedzią na to, co w konkretnej sytuacji stanowi bezpośrednią konieczność" (Deus caritas est, 31). W konkrecie tych wystąpień odzwierciedlała się pomoc materialna dla biednych i potrzebujących, gdy poświęcał im własne ofiary, otrzymywane od innych, ale także gdy dawał rodzinie potrzebującej kołdrę z własnego łóżka, jak o tym mówiła pewna kobieta polska w liście z czerwca 1967. Dochodzą do tego wielka uwaga i serdeczna troska wobec chorych, wyrażająca się w ciągłych odwiedzinach ich, jak również w modlitwie za nich i wszelkich inne formy zatroskania z powodu różnych trudności ludzi. W istocie jego serce było dla ubogich, małych i cierpiących i to tłumaczy tę głęboką więź duchową, jaką łączyła go z Matką Teresą z Kalkuty.

Ale ta sama miłość chrześcijańska popychała Karola Wojtyłę w ofiarowaniu wszystkim przede wszystkim Jezusa Chrystusa, będącego chlebem życia i Odkupicielem człowieka. Był on "spontanicznym głosicielem" Ewangelii wszystkim i w każdych okolicznościach, gdyż przeżywał, a zatem i przekazywał to, co kard. Dziwisz określił w swej książce jako "świeżość ewangeliczna". Dlatego gdy jego odpowiedzialność duszpasterska ogarnęła cały świat, rzucił wielki pogram "nowej ewangelizacji" i oddał się osobiście jako pierwszy jej realizacji za pośrednictwem ciągłych podróży misyjnych. Próbował zwłaszcza niezmordowanie wpuścić świeżą krew wierze chrześcijańskiej w Europie, dotkniętej zeświecczeniem i sprawił, że z jego serca wypłynął ów cudowny "wynalazek" ewangelizacyjny, jakim są Światowe Dni Młodzieży - powszechny wyraz jego szczególnego umiłowania młodych. W rzeczywistości za niewyczerpanym zapałem jego świadectwa o prawdzie Chrystusowej kryła się surowa twardość jego wiary: była to prosta wiara dziecka, a zarazem wiara wielkiego człowieka kultury, w pełni świadomego wyzwań naszych czasów, była to przede wszystkim wiara człowieka, który w pewnym sensie widział już Pana, bezpośrednio doświadczył tajemniczej i zbawczej obecności Boga we własnej duszy i we własnej wierze i dlatego w końcu nie mogły nim wstrząsać ani zachwiać jego pewnością wątpliwości, ale odczuwał w sobie przemożną potrzebę i obowiązek ofiarowania i przekazywania wszystkim prawdy, która zbawia. Dzięki takiej postawie Jan Paweł II mógł w trudnych latach utwierdzać cały Kościół w wierze. Ta sama synteza wiary w Chrystusa oraz umiłowania i namiętności do człowieka popychała go do podjęcia się zadania obrony i wspierania godności i praw, jednym słowem prawdziwego i konkretnego dobra, ludzi i narodów, oraz przeciwstawiania się z nieugiętą odwagi rozlicznym "zagrożeniom", ciążącym nad ludzkością naszych czasów (por. "Redemptor hominis", 15-16). Jego walka o wyzwolenie od totalitaryzmu komunistycznego, niezłomne domaganie się sprawiedliwości dla ludów głodu, wytrwałe zaangażowanie na rzecz pokoju na świecie - i aby religie były orędownikami pokoju a nie nietolerancji i przemocy - wydawały się obserwatorom sztuczne jakby we wzajemnym kontraście, w rzeczywistości jednak mają tu wspólne źródło. Podobny jest duch, z jakim toczył wielką walkę o życie ludzkie, przeciw aborcji i każdemu innemu jego zaprzeczeniu, oraz o rodzinę, przeciw wszelkim próbom zdyskredytowania jej. Obie te batalie pojmował i przeżywał nie, jak często mówiono, jakby były pogwałceniem praw kobiet, ale przeciwnie, jako potwierdzenie i obronę prawdziwej godności i właściwego geniuszu kobiet: jeśli mogą się odwołać do osobistych wspomnień, mam żywo w pamięci niespodziewaną siłę, z jaką Jan Paweł II zareagował na pewne moje wyrażenie, które - jak sądził - prowadzi do przypisywania aborcji głównie odpowiedzialności i winie kobiet. Akcentowałem już głęboko kościelny charakter modlitwy i duchowości Karola Wojtyły: także w całym swym dziele chrześcijanina i pasterza umiłowanie Kościoła było zasadniczym i "wewnętrznym" wymiarem jego związku z Bogiem w Jezusie Chrystusie. Już w sposobach i metodach, jakimi się posługiwał, charakter "kościelny", a nie polityczny i nie światowy, musiał ujawnić się w formie najczystszej: była to jego stała troska i ostateczne kryterium postępowania. Jego podróże apostolskie, jak i odwiedziny parafii rzymskich były, nierozdzielnie, dziełem ewangelizacji oraz aktem miłości i służby Kościołowi, żyjącym w różnych częściach świata. Nosił we własnym sercu i przeżywał w modlitwie, zanim jeszcze wyraził to w nauczaniu i w rządzeniu, troskę o wewnętrzną jedność Kościoła i o głęboki korzeń tej jedności, znajdujący się w jego jedności z Chrystusem, w nawróceniu i w ostatecznym świętości jego członków. Kardynał Dziwisz przytacza w swej książce zdanie Jana Pawła II: "Ekumenizm jest wolą Chrystusa, ut unum sint, aby wszyscy byli jedno. I wolą Soboru Watykańskiego II. Jest to mój program, niezależnie od trudności, od nieporozumień a nieraz i od obelg". Mogę powiedzieć, że ja również słyszałem, i to nieraz, niemal identyczne słowa z jego ust. W oddaniu się sprawie ekumenicznej, jak i w prośbie o przebaczenie za grzechy dzieci Kościoła, wyraża się owa wola, łagodna, lecz bardzo mocna, stosowania się do Chrystusa, kroczenia tylko za Nim i przemierzenia tej "drogi", którą jest sam Chrystus, a która dla Karola Wojtyły stała się wyborem życiowym i pokarmem jego ducha.

Dotychczas mówiłem o jego niezwykle głębokim związku ze swym jedynym Panem, o jego wielkiej wolności i jego bezgranicznej zdolności miłowania i dawania się. Teraz musimy skupić się na tym aspekcie jego życia, który stał się wyraźny w ostatnich latach, ale który w rzeczywistości obecny był w nim od czasu, gdy jako dziecko stracił mamę i wkrótce potem brata, a następnie, jeszcze jako młody człowiek, ojca oraz przeżył tragedię wojny i ucisku, doświadczając też bólu fizycznego, gdy wpadł pod niemiecką ciężarówkę i odniósł dość poważne obrażenia. Z przejęciem wspominamy wszyscy sposób, w jaki cierpienie znów wdarło się w jego życie 13 maja 1981 roku. Przeniknięty ufnością do Boga, który jest Panem historii, oraz synowskim zdaniem się na Najświętszą Maryję, Jan Paweł II miał stale pewność, że strzał ten nie okazał się śmiertelny tylko dzięki wstawiennictwu Maryi i interwencji Wszechmogącego. Później zaś rozpoczęło się wraz z chorobą długie i nieprzerwane męczeństwo, które kardynał Dziwisz pozwala nam znów przeżyć krok po kroku i by tak rzec - od środka, na końcowych kartach swej książki. Papież cierpiał na ciele i cierpiał na duchu, widząc, że coraz częściej musi ograniczać zajęcia związane ze swą posługą: ja także jestem świadkiem przykrości, jaką była dla niego konieczność przerwania, gdy był już bliski celu, wizyt w 333 rzymskich parafiach. Znosił jednak chorobę i ból fizyczny z wielką pogodą i cierpliwością, z prawdziwym męstwem chrześcijańskim, z uporem wypełniając nadal, na ile to było możliwe, swoje zadania, nie dając odczuć innym ciężaru swych niedomagań. Niewątpliwie pojawiały się oznaki zniecierpliwienia, ale nie tyle z powodu bólu, ile raczej ograniczeń, jakie stwarzała mu niewydolność w poruszaniu się, wraz z nasilającą się koniecznością przewożenia go. W rzeczywistości Karol Wojtyła nauczył się robić miejsce dla cierpienia i dla krzyża nie tylko z własnego doświadczenia życiowego, ale także, i to w sposób jeszcze głębszy, ze swej własnej duchowości, z osobistych więzi zadzierzgniętych z Bogiem. Jego testament zaczynał się od słów "Pragnę za Nim podążyć", a chcąc - zgodnie z istotą wyboru - iść za Panem, zrozumiał i przyjął, że trzeba zgodzić się na wszystko, co Bóg nam wyznacza: pewność ta przebija już z Listu Apostolskiego "Salvifici doloris". Od dawna przygotowywał się do ostatniego kroku swego ziemskiego życia. Zaczął pisać testament podczas rekolekcji wielkopostnych w marcu 1979 i uzupełniał go wielokrotnie, zawsze podczas rekolekcji: była to okazja, by ponowić swą gotowość stawienia się przed Panem. W modlitwie coraz bardziej utożsamiał się ze słowami Apostoła Pawła: "Raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół" (Kol 1, 24). Kiedy zbliżał się koniec i próba stawała się coraz trudniejsza z powodu tracheotomii, aby uniknąć kryzysu uduszenia, zaraz po przebudzeniu z narkozy, napisał na karteczce: "Co wyście mi zrobili! Ale… Totus Tuus!". Także w głębokiej boleści z powodu utraty głosu, który tak bardzo służył mu za nośnik Słowa Pańskiego, ponowił swoje całkowite oddanie w ręce Maryi. A kiedy rankiem w Niedzielę Wielkanocną zabrakło mu głosu, aby pobłogosławić z okna tłumy na Placu św. Piotra, wyszeptał do księdza Stanisława: "Byłoby chyba lepiej, żebym umarł, skoro nie mogę pełnić powierzonej mi misji", ale zaraz dodał: "Bądź wola Twoja... Totus Tuus". W dniu śmierci Papież, jak czynił to przez całe życie, pragnął karmić się Słowem Bożym i poprosił, aby mu czytano Ewangelię św. Jana: czytanie doszło do dziewiątego rozdziału. I również w tym dniu, przy pomocy obecnych, odmówił wszystkie codzienne modlitwy: odprawił adorację, rozważania i zaczął nawet czytania niedzielne. W pewnej chwili niezwykle słabym głosem powiedział do siostry Tobiany Sobótki, swego prawdziwego anioła stróża: "Pozwólcie mi odejść do Pana". Potem zapadł w śpiączkę i w jego pokoju odprawiono Mszę św. niedzieli Bożego Miłosierdzia. Abp Stanisław zdążył jeszcze dać mu jako wiatyku kilka kropel Krwi Chrystusowej. Właśnie nawiązaniem do Miłosierdzia Bożego i do innej polskiej zakonnicy Faustyny Kowalskiej, rozmówczyni i orędowniczki Jezusa Miłosiernego, ogłoszonej przez Jana Pawła II błogosławioną a następnie świętą było słuszne zakończenie tego króciutkiego wspomnienia duchowego o naszym tak bardzo umiłowanym Ojcu i Papieżu. Miłosierdzie Boże było bowiem w centrum jego duchowości i jego życia: od Niego nauczył się zwyciężać zło dobrem (por. Rz 12,21), w Nim widział nieprzekraczalną granicę, jaką Bóg postawił złu i od Niego czerpał tę niezawodną nadzieję, która podtrzymywała go przez całe życie. Kończę wyrażeniem gorącego podziękowania księdzu prałatowi Gianfranco Belli i wszystkim pracownikom Trybunału Diecezjalnego, jak również postulatorowi księdzu prałatowi Sławomirowi Oderowi za to, że patronował i doprowadził do końca w ciągu zaledwie 21 miesięcy, począwszy od 28 czerwca 2005, dzieło tak wielkiej wagi. Dołączam serdeczne podziękowanie dla siostrzanego Kościoła krakowskiego i jego Trybunału Diecezjalnego, za pracę wykonaną tam z podziwu godną głębią i szybkością. Dziękuję też Komisji Historycznej, która wspomagała prace Trybunału. W istocie było to przedsięwzięcie wyjątkowo absorbujące ze względu na mnogość osób i wydarzeń, ich znaczenie i złożoność oraz obfitość i bogactwo świadectw. Pozwolę sobie jeszcze powiedzieć, że było to również przedsięwzięcie pobudzające i napawające entuzjazmem, gdyż z kontaktu z Karolem Wojtyła wypłynęła i nadal płynie rzeka bodźców do życia Ewangelią: w tym sensie ośmielam się stwierdzić, że nasza praca w ciągu tych dwudziestu jeden miesięcy była nawet łatwa łatwością typową dla tych trudów, które przynoszą radość.