Cywilizacyjne zmiany i Adopcja Serca

Radio Watykańskie/a.

publikacja 29.10.2008 05:58

To, co proponuje telewizja i radio, bo radio jest bardzo rozpowszechnione, nie wymaga trudu - mówią w rozmowie z Radiem Watykańskim pallotynki s. Fabiana Leitgeber od 10 lat pracująca w Kamerunie i s. Bożena Olszewska, która wspomaga tzw. Adopcję Serca.

- Kiedy w europejskich mediach mówi się o Afryce, przede wszystkim mówimy o głodzie. W telewizji widzimy biedne, niedożywione dzieci, widzimy też obrazy tysięcy ludzi chorych na AIDS. Czy taka właśnie jest Afryka? Jak wygląda w tej chwili Kamerun? S. F. Leitgeber: Kamerun zmienia się w sposób szokujący. Zatracają się wartości kulturalne przeżywane przez wieki i nagle wchodzi nowa kultura, nowy światopogląd, nowa wizja, która ogromnie zmienia młodzież. Młodzi nie akceptują już tego, co im rodzice czy dziadkowie proponowali. Oczywiście, problemy, o których Pani mówi, są namacalne, obecne na co dzień. Może kwestia głodu nie jest aż tak widoczna, ponieważ żyjemy w lasach tropikalnych gdzie łatwiej o żywność, natomiast zanik wartości moralnych powoduje emocjonalny głód u dzieci pozostawionych pod opieką innych rodzin. - Co powoduje, że młodzież odchodzi od wartości, które wyznawali ich rodzice? S. F. Leitgeber: Główną przyczyną jest rozwój technologiczny, komputeryzacja, ale przede wszystkim telewizja. Tam gdzie jest prąd, tam za wszelką cenę ludzie chcą mieć telewizję. Filmy, które są tam proponowane bardzo odbiegają od moralności nauczanej przez Kościół. Niegdyś to Kościół był nośnikiem kultury, ale on ma wysokie wymagania, co do których młodzież sądzi, że nie dorasta. A to, co proponuje telewizja i radio, bo radio jest bardzo rozpowszechnione, nie wymaga trudu. Ludzie słuchają radia, jak to było u nas w latach 70., 60.; ciągle mają je przy uchu i praktycznie jest to medium, które trafia do każdego. Przez radio ludzie dowiadują się na przykład o tym, że powinni współżyć przed ślubem, robić to czy tamto, są po prostu kierowani i to powoduje zanik wartości w codziennym życiu. - Czy rodzice, dziadkowie w jakiś sposób próbują temu się przeciwstawić? Czy próbują jakoś wydobyć te wartości, z których Afryka, Kamerun słyną? S. F. Leitgeber: Sądzę, że czasami bezradnie rozkładają ręce, mówiąc po prostu: „Nic nie mogę zrobić. Nie mam wpływu na moje dziecko”. My, jako misjonarze inspirujemy młodych, żeby uczyli się, żeby kończyli szkoły, żeby mieli jakieś wykształcenie, tymczasem rodzice uważają, że w ten sposób młodzież odrywa się od korzeni, od tradycji. - Czy patrząc na codzienne życie Kameruńczyków, zgodzi się Siostra z taką opinią, że oni nie są wstanie niczego zaplanować? Czyli na przykład zainwestować w dziecko, dać mu wykształcenie, bo to kiedyś przyniesie konkretny efekt? S. F. Leitgeber: Są rodziny, które rzeczywiście inwestują w dzieci, bo wiedzą, że dziecko jest ich przyszłością, ale nie mogę powiedzieć, aby to była większość. To są rodziny, które już doświadczyły, że dzięki nauce dziecko się rozwijało, że stanie się kimś, że w przyszłości – to jest ich wielkim marzeniem – wyjedzie do Europy. I aby to osiągnąć zwracają się do misjonarzy. Prawdą jest, że większość osób, które dzisiaj kierują krajem, które doszły do czegoś, to właściwie ci, którzy byli moralnie i materialnie formowani przez misjonarzy i dzisiaj są to ludzie na stanowiskach.

- W ciągu tych 10 lat zaobserwowała Siostra, że młodzież odchodzi od wartości. Czy to nie jest jakaś porażka Kościoła, porażka misjonarzy na tamtym terenie, że nie potrafili zaproponować czegoś, co by bardziej przyciągało niż to, co niosą media, co niesie świat, co niesie Europa, Zachód? S. F. Leitgeber: Łatwiej jest schodzić po schodach niż się wspinać. Myślę, że dzisiejsza młodzież na całym świecie i w Kamerunie też, woli schodzić, aniżeli się wspinać. A tymczasem Kościół zawsze chce ludzi podciągać wyżej, mimo, że to jest trudne. I są z nami ludzie, którzy chcą żyć tymi wartościami. Są nauczyciele przez nas formowani, którzy zaczynają od uregulowania własnego życia i te wartości religijne wprowadzają w swoich rodzinach, a potem przekazują młodzieży w szkołach. - W Kamerunie jednym z największych problemów nie jest głód, ale brak wartości i problem AIDS. Chodzi nie tylko o samą chorobę, ale także o dzieci, które są pozbawione rodziców, o te straszne skutki społeczne AIDS, z których my sobie do końca nie zdajemy sprawy... S. F. Leitgeber: Staramy się być zawsze z tymi ludźmi, pomagać chorym, a jednocześnie objąć opieką dzieci, które nic nie zawiniły, ale potem najbardziej cierpią. Często są to dzieci podrzucane do rodzin, dzieci, którym właściwie nikt nie okazuje ciepła. Człowiek umierający jest otoczony przez nas opieką medyczną, siostry prowadzą dla nich przychodnie. Staramy się w razie potrzeby przewieźć chorego do szpitala, by mógł mieć tam długotrwałą opiekę, wiedząc, że taka osoba nie może przerwać leczenia. Staramy się na czas o leki, które przywozimy z odległych miejscowości. Natomiast tym, którzy są w jakiś sposób najbardziej zagrożeni AIDS, szczególnie młodzieży, poprzez szkolnictwo chcemy ukazać inne wartości do realizowania w życiu. - Czy ci młodzi z biegiem lat zdają sobie sprawę z tego, czym na prawdę jest AIDS? S. F. Leitgeber: Ten problem zaczął się parę lat temu, ale nikt nie nazywał tej choroby po imieniu. To było jakieś tabu, zaklęcie. Ludzie wiedzieli, ale za przyczynę śmierci uznawali zapalenie płuc, owrzodzenie i różne inne choroby, które jak wiemy są jedynie skutkiem AIDS, który przez parę lat rozwijał się w organizmie. Dzisiaj już zaczyna się oficjalnie nazywać rzeczy po imieniu, dlatego też staramy się jak najszybciej wykryć chorobę, by zapobiec jej rozwojowi. - W czasie mojego pobytu w Ruandzie niektórzy opowiadali mi, że są w stanie dostać każdą ilość pieniędzy od światowych organizacji na to, żeby rozdawać prezerwatywy, ale na wykształcenie, na wychowanie do wstrzemięźliwości ich nie ma. Czy podobne podejście światowych organizacji jest i w Kamerunie?

S. F. Leitgeber: Ogromna ilość pieniędzy jest na to przeznaczana. W wioskach powstały specjalne komitety, wydrukowano plakaty. Sprytniejsi to nawet te „darmowe” prezerwatywy sprzedają, a mniej sprytni - rozdają. Przychodnie mają przydzielane również plakaty na temat zabezpieczania się przed AIDS. W samym szpitalu w Yaunde zauważyłam plakat, który co prawda proponuje używanie prezerwatyw, ale na końcu jest napis, że wstrzemięźliwość jest najlepszą cnotą. Czyli głosi się też to, co proponuje Kościół, ale nie zawsze jest to po linii państwa. - Umierają rodzice, dzieci zostają sierotami. Czy w Kamerunie są dzieci pozostawiane same sobie, którymi nikt się nie opiekuje, które praktycznie trafiają na ulicę pozbawione jakiejkolwiek pomocy bliższej czy dalszej rodziny? S. F. Leitgeber: Oczywiście, że tak. Ale nie jest to jeszcze sytuacja, jaką spotkałam w Ruandzie. Wizja rodziny kameruńskiej jest bardzo szeroka. Rodzina to nie tylko ojciec, matka i dzieci, bo to się nazywa foyer – ognisko. Natomiast rodzina, to są ciotki, wujkowie i wszyscy inni z tej samej wioski. Praktycznie, kiedy dziecko zostaje sierotą zabiera je jakiś wujek, ciotka. Ktoś je przyjmie na dwie noce, na pół roku, na rok. A to powoduje jeszcze gorsze skutki, dlatego, że to dziecko nie zna uczuć, jest pozbawione stałej opieki. Rzutuje to też na jego przyszłość, jest ono – brzydko mówiąc – podrzucane, a z drugiej strony jest oddawane komuś, kto jest lepiej sytuowany i przez parę lat się nim zajmie. Niewielka liczba takich dzieci, młodzieży kończy jedną szkołę. Na ogół dwa lata spędzają w jednej szkole, następne dwa w innej... Wydaje mi się, że w ten sposób ich uczucia po prostu nie są ukierunkowane na to, żeby w przyszłości stali się dobrymi rodzicami i dobrze wychowali swoje dzieci. - Coraz bardziej popularna staje się Adopcja Serca. Polskie rodziny i nie tylko one wspierają misjonarzy, którzy przekazują pieniądze na wychowanie i wykształcenie konkretnych dzieci. Jak duża jest ta pomoc, która gwarantuje przyszłość dzieciom? - S. B. Olszewska: To jest jakby serce naszego działania w szkolnictwie. Gdyby tej pomocy nie było, połowa czy nawet więcej kameruńskich dzieci nie uczyłaby się w szkole. Jest tak dlatego, że nasze szkoły są szkołami katolickimi, prywatnymi i to my musimy opłacić nauczycieli. Polega to głównie na tym, że dzieci z rodzin wielodzietnych albo ubogich, których nie stać na opłacenie szkoły, otrzymują pomoc z Europy od rodzin, które się angażują by regularnie wspierać jakieś dziecko w Kamerunie. Gwarantujemy wychowanie od przedszkola, aż do ukończenia szkoły średniej. W Kamerunie szkolnictwo nie jest obowiązkowe. Szkoły publiczne są przepełnione, a nauka nie jest prowadzona regularnie. Nauczyciel, czy przyjdzie do pracy, czy nie – pensję dostanie. Szkoła, zamiast we wrześniu, zaczyna się w listopadzie, a kończy około kwietnia. Są bardzo wydłużone wakacje itd. Natomiast w naszych szkołach, mimo, że klasy są liczne, staramy się, aby szkoła funkcjonowała, żeby dzieci mogły się uczyć i żeby nie było dziecka, które jeszcze nie umie się podpisać, albo przeczytać daty na kalendarzu.

- Siostro Bożeno, czy ludzie chętnie pomagają? S. B. Olszewska: Muszę powiedzieć, że tak i z tego ogromnie się cieszę. Jest to piękne doświadczenie dobroci ludzkich serc. Nasza pomoc adopcyjna to oczywiście przede wszystkim często indywidualna opieka nad jakimś dzieckiem, aczkolwiek od jakiegoś czasu nie ograniczamy się tylko do pomocy jednemu dziecku. Coraz częściej zawiązują się tzw. „braterstwa klas”. Dzieci z różnych klas, czy to szkół rzymskich, a coraz częściej i polskich, nawiązują przyjaźń braterską z klasami z naszych szkół w Doume. Muszę powiedzieć, że to jest bardzo rozwijające także dla dzieci w Polsce, które poznają nowy świat, nowe środowisko. A zarazem jest to takie piękne doświadczenie przyjaźni z kimś mieszkającym gdzieś tam daleko, który żyje w gorszych warunkach niż ja. Natomiast dzieci w Kamerunie bardzo się cieszą, że ktoś o nich myśli, a ja się zawsze wzruszam tymi wymienianymi listami i tą wdzięcznością, jaką sobie tam okazują. To jest przepiękne doświadczenie. S. F. Leitgeber: Jest to mały gest, przez który nasze biedne dzieci w słowach starają się wyrazić wdzięczność. Codziennie też modlą się za tych, którzy im ofiarują czy to obiad trzy razy w tygodniu w szkole, czy długopis, czy też możliwość uczęszczania do szkoły. - Siostra przekazuje te listy pisane po francusku z podziękowaniami, ze zdjęciami, rysunkami rodzicom adopcyjnym w Polsce, we Włoszech, czy w ogóle w Europie. Które „dziękuję” najbardziej siostrę uderzyło? S. B. Olszewska: Ostatnio dostałam paczkę listów. W jednym z nich któreś z dzieci pisze do swojej „mamy adopcyjnej”, że jest przekonane, iż skończy szkołę i to dzięki temu, że ma właśnie tę „mamę” w Europie. Pisze, że nigdy jej nie zapomni tego gestu i że codziennie nosi ją w swojej modlitwie, w swoim sercu. Ja myślę, że to jest pisane z serca i takie słowa podziękowania są dla osoby, która wspiera i często oddaje na pewno nie bez trudu zaoszczędzone grosze, są dodatkowym dopingiem. - Mówiliśmy o więziach emocjonalnych między dziećmi i rodzicami adopcyjnymi. Czy są konkretne przykłady skuteczności takiej pomocy? Czy Siostra widzi i może to powiedzieć „rodzicom adopcyjnym”, że warto pomagać, że te pieniądze na prawdę dają przyszłość, lepsze życie Kameruńczykom? S. F. Leitgeber: Efekty są takie, że dzieci uczęszczają do szkoły regularnie, mają książki do czytania, każde z nich kończy szkołę podstawową umiejąc czytać i pisać. I to dzięki Wam, dzięki tym, którzy angażują siebie i swoje oszczędności. Pieniądze zawsze trafiają bezpośrednio do dzieci, a ewentualny nadmiar przeznaczany jest na zeszyty, długopisy, ale głównie na posiłki przygotowywane trzy razy w tygodniu. Każde dziecko jest najedzone, a nas raduje, że rodzice przychodzą i mówią: „Siostro, jakie to piękne, że moje dziecko, jak przychodzę z pola, nie woła od razu – jeść! Bo nie miałabym mu co dać. Muszę dopiero przygotować: poszukać drzewa, rozpalić ogień...”. Oni jedzą raz dziennie późnym wieczorem i dziecko byłoby cały dzień bez posiłku. Kiedyś dzieci w naszym przedszkolu zaczęły z głodu wykradać jedzenie tym, które coś ze sobą przynosiły. Głód prowokujący dzieci do kradzieży jedzenia tak nami wstrząsnął, że stwierdziłyśmy, iż musimy zrobić wszystko, aby w naszych szkołach było jedzenie, aby dzieci mogły się uczyć tak, jak należy: syte. Rozm. B. Zajączkowska/rv