Czym się różnią biskupi od minister Środy?

Gazeta Wyborcza/a.

publikacja 04.10.2005 18:52

Dlaczego biskupi katoliccy nie wsparli minister Magdaleny Środy w jej walce z seksistowskimi reklamami Ery? - zastanawia się Jarosław Makowski - publicysta, członek zespołu Krytyki Politycznej.

Czy Kościół postępuje roztropnie, nie angażując się w działania, jakie w sierpniu przeciw Erze, a wcześniej przeciw Simplusowi podjęła Magdalena Środa, pełnomocnik rządu ds. równego statusu kobiet i mężczyzn? Od Kościoła można by oczekiwać aktywniejszego i bardziej otwartego udziału w dyskusjach publicznych. Tymczasem hierarchowie, z przewodniczącym Episkopatu abp. Józefem Michalikiem na czele, od dłuższego czasu hołdują maksymie, że tam, gdzie nie zostają wywołani do tablicy (jak w sprawie lustracji księży), "milczenie jest złotem". Przykładem takiego selektywnego podejścia Episkopatu do rzeczywistości społecznej może być list biskupów zachęcający wiernych do udziału w wyborach parlamentarnych. Biskupi podali kryteria, jakie powinien wziąć pod rozwagę katolik, oddając swój głos. Powinien „wybierać ludzi znanych z działalności na poziomie samorządowym i państwowym, ludzi uczciwych i kompetentnych, spełniających kryteria etyczne, zdolnych służyć człowiekowi, rodzinie i dobru wspólnemu”. Napisawszy to, hierarchowie uznali, że spełnili swój duszpasterski obowiązek. Dlaczego jednak na tym samym posiedzeniu nie zajęli się przejawami seksizmu, jakie obserwujemy w niektórych reklamach Ery? Przecież na pierwszy rzut oka widać, że reklamy te naruszają godność kobiety.

To ty masz problem!

Weźmy billboardy z uśmiechniętą blondynką i napisem "Masz z nią 60 minut za 30 złotych". Przedstawiciele Ery nie tylko nie dostrzegli w tej reklamie podtekstów seksistowskich, lecz przeciwnie - kilkanaście dni po interwencji minister Środy postanowili pójść za ciosem. W nowych spotach mężczyzna zwierza się koledze, że dziewczyna z billboardu Ery robi na nim wrażenie. "Chętnie bym z nią porozmawiał" - mówi. Kolega wyjaśnia mu, ile kosztuje godzina takiej "rozmowy". Kolejnym hitem kampanii Ery jest reklama mówiąca o "tanich numerkach". W spocie znany krytyk muzyczny stara się o numery kilku dziewcząt. Bez skutku. Kiedy jego życie zdaje się tracić sens, zjawia się facet w kwiecistej koszuli i zniewieściałym głosem proponuje mu swój numer komórkowy...

Wszystko jasne? Oczywiście. Ale nie dla rzecznika Polskiej Telefonii Cyfrowej Witolda Paska, który problemu nie dostrzega. "Jeśli komuś ta reklama kojarzy się z seksem, to jego problem" - wyjaśnia. Tłumaczenia Paska można by wziąć za dobrą monetę, gdyby rzecznik PTC w innym miejscu nie dopowiedział z rozbrajającą szczerością: "Wypowiedzi pani minister [Środy] napędzają nam klientów". Sęk w tym, że argumentacja, jaką przedstawił rzecznik, dla części odbiorców, zapewne także dla wielu hierarchów kościelnych, może być przekonująca. W końcu - pomyślą - minister Środa przesadza, gdyż jest "przewrażliwioną feministką", a te, jak powszechnie wiadomo, nie mają za grosz poczucia humoru. Jeśli tak, to za grosz poczucia humoru nie miał też Jan Paweł II, który wielokrotnie wyrażał swój sprzeciw wobec przedmiotowego traktowania kobiet. W encyklice Evangelium vitae (1995 r.) pisał, że celem feminizmu jest podejmowanie działań „na rzecz przezwyciężania wszelkich form dyskryminacji, przemocy i wyzysku”. W słynnym „Liście do kobiet” wyrażał „podziw dla kobiet dobrej woli, które poświęciły się obronie kobiecej godności, walcząc o podstawowe prawa społeczne, ekonomiczne, i które podjęły tę odważną inicjatywę w okresie, gdy ich zaangażowanie było uważane za wykroczenie, oznakę braku kobiecości, a nawet grzech!”. Protest Środy przeciw Erze wpisuje się w obronę godności kobiety, jej podmiotowego - by użyć żargonu teologicznego - a nie przedmiotowego postrzegania. Naturalnymi sojusznikami w tej walce powinny być kobiece organizacje katolickie, którym przede wszystkim winno zależeć, by seksistowskie i antyrodzinne reklamy Ery zniknęły z billboardów, radia i telewizji.

Deficyt polityki rozmowy

Jednakże w naszym Kościele feminizm ma bardzo złe notowania. Posądzany jest o radykalną propagandę antyrodzinną, antymęską i antyklerykalną. Czyli - feminizm jest antykatolicki. Tej negatywnej oceny nie może zmienić i to, że Jan Paweł II w "Orędziu na 28. Światowy Dzień Pokoju" (1995 r.) pisał, iż droga wiodąca do wyzwolenia kobiety to "proces trudny i złożony, czasem niewolny od błędów, ale zasadniczo pozytywny, choć do dziś niezakończony".

Niestety, papieskie teksty mają niewielki wpływ na zmianę stereotypów. To dlatego, gdy w 2003 r. rząd zaproponował, by Episkopat spotkał się ze środowiskami feministycznymi i porozmawiał z nimi w ramach Komisji Wspólnej, strona kościelna odrzuciła ten pomysł. Biskupi argumentowali, iż "środowiska feministyczne są tak mocno obecne w mediach, że ich stanowisko jest nam dość dobrze znane". Zdziwienia decyzją biskupów nie kryła wówczas publicystka "Tygodnika Powszechnego" Józefa Hennelowa. W felietonie pod znamiennym tytułem: "Myślenie (poważnie) życzeniowe" ("Tygodnik Powszechny" nr 50 z 2003 r.) przekonywała, że takie spotkanie mogłoby być "prawdziwą rozmową duszpasterską, czyli taką, gdzie poszukuje się człowieka, a nie ściga go albo załatwia odmownie. Zupełnie inaczej niż parę pamiętnych programów telewizyjnych na ten temat, gdzie obrońcami wartości podstawowych czynili się dość prymitywni fanatycy, dbający tylko o to, by nie stracić okazji do kolejnej manifestacji swojego zgorszenia". Niestety, zamiast rozmowy duszpasterskiej wciąż pojawiają się oskarżenia. Ostatnio dołączył do nich prymas Polski kard. Józef Glemp, który w obecności 200 tys. wiernych, którzy zjawili się na Jasnej Górze, tak demaskował intencje ruchów feministycznych: "Dla szczęścia kobiet wcale nie trzeba zaczynać od burzenia struktur społecznych, trzeba natomiast dostrzegać godność kobiety. Czymże są ruchy feministyczne o charakterze politycznym, jak nie wyzyskiem kobiet przez same kobiety dla władczych pomysłów mężczyzn?" (cyt. za "Gazetą" z 16 sierpnia br.). Trudno ignorować wątpliwości tych, którzy uważają, że feministki i biskupi to dwa różne światy, a znalezienie wspólnego języka między nimi graniczy z cudem. To jednak nie zmienia faktu, że obowiązek promowania kultury rozmowy spoczywa na Kościele jako silniejszym partnerze dialogu. Dialog z ideologicznymi przeciwnikami nie tylko, że jest możliwy, ale konieczny. A to dlatego, że - jak przekonuje znany i ceniony także w kręgach katolickich kanadyjski filozof Charles Taylor - współczesna demokracja rodzi wrogości i antagonizmy, na których żerują najbardziej ponure i skrajne ruchy polityczne. Dlatego Taylor angażuje się w działania mogące dostarczyć społeczeństwu kanadyjskiemu rozrywanemu przez rozmaite "wojny kulturowe" brakującego kontekstu dialogicznego. Jak to robić? Posłuchajmy Taylora: "Organizuje się np. spotkania polityków różniących się w kwestii aborcji. Po długich rozmowach okazuje się, że żadna ze stron, czyli także strona liberalna, bynajmniej nie traktuje aborcji lekko, więc zwolennicy ruchu Pro Life mogą się naocznie przekonać, że nie mają do czynienia z pogardliwym lekceważeniem kwestii życia, a jedynie z inną koncepcją wartości życia. Z drugiej zaś strony liberałowie przekonują się, że etyczna powaga w stosunku do aborcji, jaka cechuje działaczy Pro Life, może przybrać formę stanowczego zakazu. I też ich to wtedy znacznie mniej oburza. Przeciwnicy nie dochodzą do porozumienia, ale nie o to tutaj chodzi. Chodzi jedynie o to, by przestali się nawzajem demonizować" ("Europa", nr 24/2005). Dlaczego więc biskupi nie mogliby zaprosić organizacji kobiecych (nie tylko katolickich) na obrady Episkopatu, by wysłuchać argumentów drugiej strony?

Zakopać topór wojenny

Kłopot polega na tym, że przeciwnika łatwiej demonizować, niż z nim rozmawiać. Minister Środzie nieprędko zostanie zapomniane, że podczas konferencji w Sztokholmie powiedziała dziennikarzowi Reutersa: "Katolicyzm nie wspiera bezpośrednio, ale też nie sprzeciwia się przemocy wobec kobiet. Istnieją jednak pośrednie związki, poprzez kulturę, która jest silnie oparta na religii". Stwierdzenie to wywołało w Polsce burzę. Posypały się oskarżenia o antykatolickość i ignorancję intelektualną. Grzmieli nie tylko przedstawiciele Kościoła, lecz także prawicowi politycy. Gdy jednak emocje opadły, nie zabrakło rzeczowej dyskusji, której owocem było kilka tekstów poświęconych przemocy w rodzinie. Problem przestał być w końcu tematem tabu - również, co ważne, w kręgach katolickich. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że istnieją sprawy - np. seksizm czy walka z pornografią - które bez względu na różnice światopoglądowe czy religijne mogłyby łączyć ludzi we wspólnym działaniu. Gdyby biskupi zakopali topór wojenny, pokazaliby naszemu, w większości katolickiemu społeczeństwu, że tam, gdzie chodzi o ochronę godności ludzkiej, liberał, feministka i katolicki hierarcha mogą działać razem. Ciekawe, czy Era lub jakakolwiek inna firma zaryzykowałaby promowanie swoich produktów za pomocą seksistowskich reklam, gdyby wiedziała, że Kościół może wezwać wiernych do bojkotu takiej firmy? Dlaczego w sprawie kampanii Ery milczą w końcu dyżurni stróże moralności, którzy jeszcze niedawno wieszali psy na Środzie za jej wypowiedź w Sztokholmie? Do takich działań wcale nie trzeba angażować autorytetu Episkopatu. Wystarczy, by skrzyknęli się katolicy świeccy. Tyle tylko, że polski katolik jest nadal bierny - czeka, co powiedzą lub zasugerują mu duszpasterze albo guru z toruńskiej rozgłośni, na którego w Episkopacie nie ma mocnych. Dopóki nasz laikat nie stanie się świadomy swych praw i obowiązków, dopóty inicjatywa spoczywać będzie w rękach hierarchów. Tak czy owak - jako posiadacz telefonu sieci Era nie przedłużę umowy z tą firmą. Od redakcji Jarosław Makowski stworzył sobie problem. Wymyślił problem tam, gdzie go nie ma. Po co to zrobił? Tego nie wyjaśnia. Być może po to, aby móc wydrukować tekst na łamach Gazety Wyborczej. Teza zawarta w jego tekście jest tak zdumiewająca, że nie sposób uwierzyć, iż jest to rzeczywisty problem Jarosława Makowskiego. Trudno uwierzyć, że znany publicysta oczekuje, iż biskupi będą się zajmowali publicznym ocenianiem reklam. Łatwo sobie wyobrazić, jak zareagowałby Jarosław Makowski, gdyby katolicki biskup rzeczywiście ocenił którąś z kampanii reklamowych. Oburzenie nie miałoby zapewne granic. Padłyby zapewne słowa w obronie wolności słowa, oskarżenia o cenzurę i mieszanie się w nieswoje sprawy. Najdziwniejsze jest zakończenie. Czy Jarosław Makowski rezygnację z usług sieci telefonii komórkowej próbuje uzasadnić względami religijnymi? Przyślij swój komentarz wiara@wiara.pl