Kościół nad Wisłą - stereotypy do przewietrzenia

Rzeczpospolita/Bohdan Cywiński/a.

publikacja 17.10.2005 17:32

Ciemnota religijna i ciemnota antyreligijna są dziś w Polsce równie kompromitujące.

Myślę o Polsce: o ziemi, o narodzie, o społeczeństwie. O kulturze, o poglądach, o postawach. O przeszłości, teraźniejszości, o tym, co może zdarzyć się jutro. W każdym z tych tematów natykam się na ten sam przedmiot, to samo zjawisko, nigdy do końca nie dookreślone, kryjące w sobie jakąś tajemnicę, która w końcu okazuje się Tajemnicą z dużej litery. Zjawisko ważne praktycznie - kiedy mówi się o Polsce, nie da się go pominąć czy zepchnąć na margines. Czym jest Kościół "polski", czym jest "polski" katolicyzm, polska religijność? Jakie one są? Publicznie spieramy się o to od co najmniej dwóch stuleci, od najjadowitszych zarzutów płoną gazety i książki, z ambon rozlegają się grzmiące obrony i apologie. W domach i na ulicach spieramy się też - po cichu, prywatnie i tonem zwierzenia. I w debacie publicznej, i w tych sekretnych rozmowach posługujemy się stereotypem: "Polski Kościół? - No, wiesz, jaki on jest..." Czy naprawdę wiemy, jaki on jest - i jak się zmienia? Czy nie przenosimy mechanicznie obrazów, tych zasłyszanych od naszych babek sprzed pół wieku i tych drukowanych w tejże samej epoce w komunistycznej prasie? Stereotypy są w ludzkim myśleniu nieuniknione, czasem jednak należy je przewietrzyć. Tak się zdarzyło, że Kościół w ogóle, a "polski" w szczególności, był dla mnie zawsze rzeczywistością ważną - fascynował, niepokoił, angażował i budził zadumę już od lat licealnych aż po emeryckie. Utkwiły mi w świadomości daty, niby słupy graniczne epok: 1953 - aresztowanie prymasa Wyszyńskiego było dramatycznym początkiem wiedzy o drodze służby w Kościele, 1966 - przebieg Milenium zmusił do zrewidowania wąsko inteligenckiego spojrzenia na tożsamość zbiorową Polaków, 16 października 1978 roku - "cud" wyboru naszego kardynała Wojtyły na papieża zmienił polską perspektywę widzenia Kościoła powszechnego, wreszcie rok 1989 - przywracając niezawisłość państwa polskiego, postawił polskiego katolika w zupełnie nowej sytuacji historycznej i wobec nieprzewidzianych wcześniej pytań. Od tego czasu minęło znów kilkanaście lat. Jedni poumierali, drudzy dorośli, trzeci się narodzili. Mówimy: to naturalna kolej rzeczy. Jedna z tych śmierci przed pół rokiem ciężko dotknęła nas wszystkich. Odszedł ten, któremu zawdzięczamy wyjątkowo wiele - jako katolicy, jako Polacy, jako ludzie. W kontekście jego wkładu w naszą tożsamość zadajemy sobie pytanie: jacy jesteśmy, my - polski Kościół, dzisiaj?

Wewnętrzna potrzeba uczestnictwa

Wierzymy trochę inaczej niż kiedyś. Trochę dojrzalej. Oczywiście, w dalszym ciągu bardzo niedojrzale i głupio, przykładów mamy na to mnóstwo. Ale o naszej wierze wiemy trochę więcej, niż wiedzieli o swojej nasi dziadkowie czy ojcowie - siedemdziesiąt, pięćdziesiąt czy nawet trzydzieści lat temu. Zawdzięczamy to kulawej i nieporadnej, ale uporczywie przez kilkadziesiąt lat kontynuowanej katechizacji, aktywniejszemu niż w innych krajach duszpasterstwu, ale przede wszystkim - trwającej od II Soboru Watykańskiego modzie na jako taką przynajmniej orientację w sprawach wiary. Można dziś wierzyć lub nie wierzyć, ale wypada przynajmniej wiedzieć, o co chodzi. Ciemnota religijna i ciemnota antyreligijna są dziś w Polsce równie kompromitujące towarzysko. Zjawiskiem unikatowym, praktycznie niemal nieznanym na Zachodzie, a u nas popularnym od ponad półwiecza, jest duszpasterstwo akademickie, w którym odnajduje się mniejszość studentów, ale o którego istnieniu wie się powszechnie. Działalność tych wspólnot w wielkim stopniu zmieniła "średnią intelektualną" polskiego katolika. Kiedyś byliśmy przekonani, że im ktoś więcej godzin miesięcznie przesiaduje w kościele, tym musi być ciemniejszy. Rzecz w tym, że to się absolutnie nie sprawdza. Najciemniejsi są katolicy pozorni, ci tylko od metryki, Pierwszej Komunii i kościelnego pogrzebu. Duszpasterstwo, funkcjonujące trochę jak krwiobieg w Kościele, uczy dziś - czasem nieporadnie i nieumiejętnie, ale z pewnym wysiłkiem - właśnie myślenia o wierze. Uczy wyboru drogi, uczy samodzielności. Skutki bywają różne. Niektórzy wybierają odejście. Socjologowie co jakiś czas dostarczają smutnych wskaźników dużej absencji na niedzielnej mszy świętej: obowiązek ten spełnia mniej niż połowa zobowiązanych. Nikt jednak nie zlicza tych, którzy pojawiają się na mszy świętej, słuchają Pisma Świętego i przystępują do komunii codziennie. Jest to ich obyczaj indywidualny, przez Kościół nigdy nienakazywany, ani nawet niepropagowany, nie jest to także żadna tradycja środowiskowa - bo taka nigdy nie istniała. Za każdym razem jest to więc wyraz indywidualnej wewnętrznej potrzeby, osobistej duchowości. W świetle własnych spostrzeżeń, głównie z inteligenckiego Mokotowa i z wiejskiej parafii na Suwalszczyźnie, stwierdzam, że na tych codziennych mszach świętych spotyka się średnio od półtora do dwóch procent całej ludności. W skali polskiej jest to więc co najmniej pół miliona osób! I nie dominują wśród nich bynajmniej "ciemne staruszki" - na Mokotowie widuję tam wielu pracowników i studentów okolicznych uczelni, w Przerośli spotykam sąsiadów, znanych z udziału w rozmaitych społecznych czy kulturalnych akcjach gminnych. Różnica daje się zauważyć w tym, że w Warszawie przychodzi na codzienne msze więcej ludzi młodych. I tu jednak, i tam jest to - na tę skalę - praktyka nowa.

Komentować to zjawisko można różnie. Zwrócę uwagę na jeden jego aspekt: maleje liczba tych, którzy przychodzą na mszę z uwagi na nakaz przeżywany jako zewnętrzny. Rośnie liczba tych, którzy czynią to z wewnętrznej potrzeby. Chcą inspiracji religijnej silniejszej niż ta, którą ofiaruje im współczesny duszpasterski standard. Dziś jest ich pół miliona. Ile ich będzie w Polsce za kolejne piętnaście lat - mniej czy więcej?

Ekumenia - mechanizm zbliżenia

Pięćdziesiąt lat temu w tymże mokotowskim kościele opowiadano mi dużo paskudztw o protestantach i wyśmiewano prawosławnych. O ekumenizmie tak naprawdę dowiedziałem się najpierw z dokumentów soborowych. Potem wielokrotnie zdarzało mi się brać udział w nabożeństwach ekumenicznych. Były pełne wzajemnego ciepła, zawsze jednak mieliśmy poczucie czegoś absolutnie wyjątkowego i skłaniającego do dyskrecji. W "polskim" Kościele katolickim ekumeniści czuli się niemalże jak sekta, jakoś tolerowana, ale niewątpliwie dziwaczna. Wyśmiewania innych wyznań już na ogół nie było, ale śladów zainteresowania, solidarności czy sympatii - też nie. Dziś zresztą też jest ich niewiele. Coś się jednak w tym względzie zmieniło - w proporcjach postaw życzliwych i nieżyczliwych i w samej kulturze wewnątrz świeckich i księżowskich środowisk katolickich. Zachowania nieekumeniczne, złośliwości i zjadliwe uwagi na temat "braci odłączonych" (a coraz częściej mówimy raczej o "rozłączonych") przestały być modne. Środek ciężkości opinii przesunął się w kierunku ekumenii. Niedługo "sektą w łonie Kościoła" poczują się antyekumeniści. Co sympatyczne, proces ten jest znacznie bardziej zaawansowany w tych diecezjach, gdzie istnieją znaczne społeczności innych wyznań, powolniej zaś rozwija się tam, gdzie "innowierca" jest tylko pojęciem z podręcznika. Praktyka kontaktu okazuje się mechanizmem zbliżenia, nie starcia. A unikatowa na światową skalę wspólna modlitwa przedstawicieli trzech wielkich religii - chrześcijaństwa, islamu i judaizmu - kierowana do jedynego przecież, choć różnie pojmowanego Boga, odbyła się przed miesiącem nie w którymkolwiek z najbardziej znanych z nowatorstwa krajów zachodnich, ale właśnie w "konserwatywnie katolickiej" Polsce - na tegorocznym zjeździe gnieźnieńskim... Amerykańska prasa komentowała to wydarzenie z nieukrywanym zaskoczeniem - nie pasowało jej ono do popularnego stereotypu tradycyjnego polskiego katolicyzmu.

Decyzje indywidualne, dzieło zbiorowe

Charakterystyczne zjawisko zaobserwować można też w publicznych i prywatnych wymianach sądów o niebezpieczeństwie ze strony współczesnego islamu. Przed jego antychrześcijańską agresją przestrzegają chrześcijan głównie laickie ośrodki propagandy. Kościół polski, jak zresztą i Kościół w innych krajach, boi się muzułmanina jakby mniej niż koryfeusze laickiego ładu zachodniego. Czy jest to intuicja słuszna, zobaczymy w ciągu kilkunastu najbliższych lat. Doświadczenia Kościoła w Polsce z lat władzy komunistycznej były ciężkie. Rachunek krzywd dotąd nie został dokonany, zawsze zresztą będzie co najwyżej przybliżeniem - specyficznej atmosfery tamtych lat, zwłaszcza najwcześniejszych, oddać nie może. Doceniając cały ciężar tamtych przeżyć, musimy powiedzieć sobie prawdę: ze wszystkich lokalnych Kościołów w krajach rządzonych przez komunistów nasz ucierpiał najmniej. Wszędzie indziej było jeszcze gorzej, znacznie gorzej. Toteż w epoce rozpadu komunistycznego imperium zła okazało się jasne, że jeśli któryś z uciemiężonych dotąd Kościołów jest w stanie pomóc innym, to jest nim właśnie Kościół polski. Było to zadanie przede wszystkim dla polskich księży, ale także dla zakonnic, dla świeckich katechetów i dla całego zastępu osób o najróżniejszych specjalnościach zawodowych, które okazały się potrzebne w rozmaitych krajach postkomunistycznych właśnie po to, by dawać świadectwo wiary. Takich ludzi, gotowych do dziwnej służby, opuszczających kraj właśnie odzyskujący wolność i urodę oraz jadących w najrozmaitsze zakątki dawnego "Sojuza", okazały się w Polsce setki. Wielu spośród nich pracuje tam dotąd, borykając się z trudnościami, o których we współczesnej Polsce nikomu się nie śni. Tak też można potraktować swoją wiarę i swoje życie. Decyzje były indywidualne, dzieło jest zbiorowe - i wchodzi w bilans naszego, całkiem współczesnego Kościoła.

Sami dla siebie zagadką

Nie, przedstawić całego bilansu się nie podejmę. Listę plusów można byłoby zapewne długo kontynuować. Lista minusów też byłaby niestety potężna. Wspomniałem o tych trzech osobiście zaobserwowanych zjawiskach głównie dlatego, że na ich przykładach zilustrować można kontrasty między tym, co o katolicyzmie i Kościele polskim przyzwyczailiśmy się sądzić na podstawie od dawna rozpowszechnionych stereotypów, i tym, co przynosi nam bezpośrednia obserwacja. Pozytywna korelacja między świadomym indywidualnym wyborem wiary a szczególną gorliwością w praktykach religijnych może być dla wielu zaskoczeniem. Żywość tendencji ekumenicznych i otwartość na obcych, pojawiająca się w tradycyjnym polskim katolicyzmie - jeszcze bardziej. Fakt, że najaktywniejszymi ewangelizatorami społeczeństw postsowieckich od Białorusi po Syberię i Daleki Wschód okazują się dobrowolnie tam jadący Polacy, wydaje się zupełnie nieprawdopodobny. Cyfry są tu jednak jednoznaczne. Okazuje się, że sami dla siebie możemy być zagadką. Jan Paweł II nie zwykł był prowadzić nikogo za rękę. Dzielił się z ludźmi swym przeżyciem, refleksją, pragnieniem - i zostawiał ich z tym bagażem samych wobec Pana. Może dlatego trudniej nam dziś powiedzieć, co otrzymaliśmy właśnie przez Niego. Myślę, że jest tego sporo. BOHDAN CYWIŃSKI Autor jest publicystą Rzeczpospolitej