Czytać nie wstyd, ale...

ks. Artur Stopka

publikacja 23.02.2008 19:47

Nie ma co udawać. Książkę Tadeusza Bartosia przeczytałem ponad dwa tygodnie temu. Już nawet uniosłem dłonie nad klawiaturą komputera, żeby coś o niej napisać, gdy nagle odkryłem, ze sytuacja jest niesłychanie trudna. Okazało się, że właściwie nie za bardzo mam o czym pisać.

Oczywiście, mogłem siąść i opisać moje rozczarowanie faktem, że nie znalazłem w dziele byłego dominikanina niczego, czego nie czytałbym gdzieś wcześniej. I to po polsku. Wszystkie te zarzuty i pretensje pod adresem zmarłego Papieża, którymi Bartoś zapełnił prawie sto osiemdziesiąt stron, poznałem bardzo dobrze w ciągu ostatniego dwudziestolecia, z jednymi się zgadzając, z innymi nie. Oczywiście mógłbym docenić fakt, że autor książki zebrał je w jednym, niezbyt wielkim tomie. Ale musiałbym wtedy zadać pytanie „Po co?”. I drugie: „Co z tego ma wynikać?” Bo nazywanie tego przeglądu „Analizą krytyczną” jest jednak działaniem mocno na wyrost. Oczywiście, zakładam, że rozdział poświęcony Opus Dei znalazł się w książce w charakterze żartu. Ale akurat niezbyt trafił w moje poczucie humoru. Podczas jego lektury uśmiechnąłem się kilka razy – z zażenowaniem. Do swady i pomysłowości „Kodu da Vinci” naprawdę bardzo daleko. Ważne, kto mówi W tej sytuacji o wiele ciekawsze okazało się to, co się wokół książki Tadeusza Bartosia działo. Inaczej mówiąc – jakie wywołała reakcje. Jeszcze zanim pojawiała się na półkach księgarń, odnotowałem dwie reakcje czynione najwyraźniej zaledwie na podstawie opublikowanego w Internecie „Wprowadzenia”. Obie nieprzychylne. Jedną była wypowiedź abp. Józefa Życińskiego, drugą niewielki artykulik w Naszym Dzienniku. Ale w obu można było dostrzec gotowość do potraktowania rzeczy z powagą. Gdy jednak książka się pojawiła w całości, zdarzyło się coś zaskakującego. Zapadła wokół niej medialna cisza. Odnoszę wrażenie, że była to cisza podobna do moich uśmiechów podczas lektury dziełka Bartosia – pełna zażenowania. Ta cisza trwała ponad tydzień, a w niektórych ogólnopolskich dziennikach trwa do dzisiaj. Wreszcie przerwana został trzema publikacjami: w Tygodniku Powszechnym, w Polityce i w Rzeczpospolitej.

W Tygodniku ks. Adam Boniecki nawołuje, aby książki Bartosia nie lekceważyć. „Książki byłego dominikanina i byłego księdza nie należy kwitować wzruszeniem ramion ani argumentami ad hominem” – napisał ks. Boniecki. Nawet bez wezwania ze strony tak szacownej osoby podjąłem wysiłek poważnego potraktowania wspomnianego dzieła. Naprawdę się starałem. Podobnie, jak starałem się czytać ją w oderwaniu od doświadczenia życiowego autora. Ale to się nie da. Zwłaszcza, że nie kto inny, ale on sam stawia zarzut (?), że Jan Paweł II był takim a nie innym teologiem, filozofem, biskupem, papieżem ze względu na swoje doświadczenie życiowe. Dlatego choć zgadzam się z redaktorem naczelnym Tygodnika, że „Nie najważniejsze przecież jest, kto mówi, ale to, co mówi”, to jednak uważam, że osoba i sytuacja mówiącego jest ważna. Z podziwem patrzę na wysiłek ks. Bonieckiego, który stara się w dziele Bartosia wyodrębniać kwestie i jakoś je podsumowywać, a nawet polemizować z nimi. Ale stwierdzenie „Pisarski talent i błyskotliwa inteligencja Autora wyostrzają stawiane problemy i prowokują do debaty. Debaty nie tyle o książce i Autorze, ile o sprawach, które w niej porusza” to naprawdę ogromny przejaw miłosierdzia. Zgadzam się natomiast w pełni z postawioną przez ks. Bonieckiego diagnozą, że „Pytania, które Bartoś stawia, i tak nas dopadną. Wiele z nich powtarzano zresztą od lat na Zachodzie. Jeśli nie zaszkodziły Janowi Pawłowi II za życia, nie zaszkodzą mu i po śmierci”. A jeśli nie zostaną postawione na poważnie i nie podejmiemy rzetelnej pracy nad znalezieniem na nie odpowiedzi, zaszkodzą. Nam. Polskim katolikom. Książka Bartosia niestety nie ułatwia tu sytuacji, ponieważ odbiera ważnym pytaniom powagę. Niebyłe insynuacje Tekst Adama Szostkiewicza w Polityce, poświęcony książce Bartosia, prawie mnie nie zaskoczył. Kto zna publikacje byłego redaktora Tygodnika Powszechnego na temat Kościoła, wie, że czytając Bartosia, odnajdywał wiele bliskich mu myśli, krytyk i wniosków. Przecież w styczniu ubiegłego roku pisał: „Uważam decyzję Tadeusza Bartosia za złą wiadomość dla Kościoła w Polsce. Nie ma co się cieszyć, że odeszła “czarna owca”, jak cieszono się z odejścia Obirka. Odeszli duchowni dojrzali i doświadczeni, w pełni sil twórczych - przedstawiciele średniego pokolenia, tego które zwykle decyduje o obliczu instytucji, o jej społecznym odbiorze. Odeszli ludzie zdolni do nawiązania kontaktu z tą częścią społeczeństwa, którą w Kościele i religii interesuje coś całkiem innego niż lustracja i w ogóle polityka”

Szostkiewicz zaskoczył mnie jednak przedziwnym zabiegiem. Napisał tak: „Jak zdezawuować pracę Bartosia? Choćby insynuacjami. Że to wyniki osobistych porachunków autora z instytucją Kościoła (rodzaj zemsty); że to dorabianie ideologii do ucieczki z Kościoła (oczywiście z kobietą w tle). Nie dał rady być zakonnikiem i księdzem, a teraz szuka dziury w całym i zniechęca do Kościoła innych. Metoda pomówień (próżny, mściwy hedonista) i dyfamacji (rzeczony Judasz) ma odebrać autorowi wiarygodność i zepchnąć jego dzieło na niepoważny margines. Bez jakiejkolwiek dyskusji, zwłaszcza w mediach katolickich (podkr. Ks. A. S.)”. Ciekawe, w których mediach katolickich Szostkiewicz coś takiego wyczytał, skoro z wyjątkiem Tygodnika (który swój tekst opublikował równocześnie z Polityką, więc Szostkiewicz raczej go nie znał), o publikacji Bartosia solidarnie milczą we wszystkich językach? To nie grzech Nad książką Bartosia postanowił się pochylić w Rzeczpospolitej Tomasz P. Terlikowski. Wykrył „cienkość” działka, wtórność i nieoryginalność zawartych w nim zarzutów oraz to, że „Bartoś zarzuca Janowi Pawłowi II, że nie był Bartosiem”. I chociaż jego komentarze do książki brzmią jak drwina, według zapewnień Terlikowskiego, nią nie są: „Słowem, i nie jest to żart, według byłego dominikanina Jan Paweł II zgrzeszył przede wszystkim tym, że pozostał wierny takiej roli papieża, jaką od wielu wieków uznaje Kościół katolicki”. Mało tego. Co prawda publicysta Rzeczpospolitej stwierdza, że „zamiast próby rzeczywistego odczytania (ale poprzedzonego przetłumaczeniem na kategorie innych filozofii) mamy do czynienia z publicystycznym atakiem, w którym „nowoczesne autorytety” Bartosia są tylko narzędziami do pokazania, jaki to papież był nieprzystosowany do nowoczesnego świata i jak bardzo przeszkadzał w pełnej działalności misyjnej i pozyskiwaniu nowych wiernych”, to jednak stara się w omawianej książce również szukać programu pozytywnego. I nawet go znajduje, chociaż przyznaje, że niezbyt bogaty. Nie znalazłem dotychczas żadnego przykazania, które mówiłoby, że wyrażanie krytycznych opinii na temat papieża jest grzechem ciężkim. Mało tego. Krytykowanie papieża – nawet tak wybitnego jak Jan Paweł II - jest potrzebne. Przede wszystkim jednak potrzebne jest w ogóle pochylenie się nad jego dorobkiem. Co prawda z polskich wydziałów teologicznych dochodzą informacje, że powstają na temat jedynego papieża-Polaka doktoraty, co ma oznaczać, że twierdzenia o całkowitym zaniechaniu w Polsce recepcji jego nauczania są nieprawdziwe, ale nie widać tej recepcji na poziomie przeznaczonym dla człowieka bez naukowych aspiracji. Polscy katolicy rzadko rozmawiają choćby o tym, co usłyszeli od Jana Pawła II w czasie jego pielgrzymek do Ojczyzny. Nie zauważyłem, aby ktokolwiek z publicystów (zwłaszcza tzw. katolickich) zechciał na przykład spojrzeć na ile to, co zmarły Papież mówił na rodzinnej ziemi okazuje się celne dzisiaj. Nie ma co udawać. Rozmowa o Janie Pawle II jest nam potrzebna. Ale jakoś nie wydaje mi się, aby dobrym sposobem jej zainicjowania była książka byłego dominikanina. I choć przeczytanie jej nie jest wstydem, jak chce Szostkiewicz, to dla niejednego może się okazać przykrym rozczarowaniem.