Święto obywatelskiej odpowiedzialności

Andrzej Macura

Święto wolności czy zdrady? Nie mam wątpliwości. Święto wielkiego zwycięstwa zwyczajnych Polaków. I początek końca komunizmu.

Święto obywatelskiej odpowiedzialności

Było sierpień 1988 roku. Trzeba było uzupełnić zapasy, więc jechaliśmy z Andrzejem, towarzyszem moich tatrzańskich wędrówek, do Zakopanego. Autobus minął właśnie Łysą Polanę i zaczął wspinać się na Wierch Poroniec. W głośno puszczonym przez kierowcę radiu o strajkach. Jak to warchoły z kopalń destabilizują życie w zmierzającej przecież do normalizacji i odnowy ojczyźnie. Wszystko brzmiało tak przekonująco, że aż chciało się przyłączyć do tego (nie)świętego oburzenia. Ale znałem metody komunistycznej propagandy. Tylko mocniej zacisnąłem zęby.

Niespełna rok później pojawiła się możliwość utarcia komunistom nosa. Do tej pory, choć głosować mogłem już od 1981 roku, wyznawałem zasadę że „tylko umysłowo chory idzie na wybory” i przyklaskiwałem pomysłom w stylu „na wybory dziarsko krocz oddać nie głos, ale mocz”. Znów byliśmy z Andrzejem w Tatrach. Wahałem się. Trzeba było zejść z Pięciu Stawów, dostać się do Zakopa, a potem jeszcze na Śląsk. Ale Andrzej, właśnie niedawno wyświęcony na kapłana i tak obiecał odprawić gdzieś Mszę. Pojechałem więc i ja. I do dziś tej decyzji nie żałuję. Dzięki temu, w lipcu (znów siedząc w Tatrach tym razem z innym kolegą, Witkiem)  słysząc o pomysłach w stylu „wasz prezydent, nasz premier” mogłem się czuć dumny z tego, że i ja do tego się przyczyniłem.

Wiem, że wielu Polaków uważa dziś Okrągły Stół za zdradę. Nie zgadzam się z tym, ale rozumiem, że ktoś może myśleć inaczej. Ostatecznie wydarzenia potoczyły się potem tak szybko, że faktycznie można uznać, że przyjęte podczas obrad kompromisy pomogły komunistom spaść na cztery łapy. Ale zupełnie nie rozumiem tych, którzy próbują obrzydzać święto 4 czerwca. To przecież niesamowita sprawa. Nie jacyś opozycyjni działacze, tak czy inaczej uwikłani w rozmowy z władzami, ale zwyczajni obywatele, latami ogłupiani przez komunistyczną propagandę, podnieśli w końcu głowy; pokazali, że nie dali się zniszczyć. Pokazali dotychczasowym władzom czerwoną kartkę gremialnie skreślając niemal całą listę krajową i wprowadzając do sejmu 35% posłów z Komitetów Obywatelskich. Czyli maksymalną liczbę, na którą pozwalały wcześniejsze ustalenia. Nie mówiąc już o 99% zwycięstwie w wyborach do Senatu. W historii Polski nie znajduję drugiego takiego wydarzenia.

Podkreślę to raz jeszcze: to zwycięstwo nie jakiegoś wodza i jego przybocznych,którzy w odpowiedniej chwili przejęli inicjatywę. nie jakiejś partii politycznej, która w odpowiednim momencie sprytnie rozegrała sytuację,  ale zwyczajnych obywateli, którzy, na ile pozwoliła im sytuacja, wzięli sprawy w swoje ręce. Te wybory, ten gremialny sprzeciw wobec tego, co było dotąd, rozpoczęły lawinę, której już się nie dało zatrzymać.

I dlatego 4 czerwca, choć znów w rozjazdach, świętuje. Wbrew tym, którzy próbują mi wmówić jak to ja i miliony innych obywateli daliśmy się wtedy ogłupić.