Kamerun: Kraj nadziei i braku równowagi

Radio Watykańskie/jk

publikacja 17.03.2009 06:56

Z Tadeuszem Makulskim z Ruchu Maitri rozmawia Radio Watykańskie.

- To nie jest Pana pierwsza wizyta w Afryce, ale pierwsza w Kamerunie. Co najbardziej zapisało się w pamięci po miesiącu pobytu tutaj? T. Makulski: Można powiedzieć, że w Kamerunie istnieje kilka społeczeństw, kilka krajów; północ Kamerunu to jest zupełnie co innego niż wschód, południowy zachód to też jest zupełnie co innego niż wschód. Panuje tu też różny klimat. Mówi się, że Kamerun to Afryka w pigułce. Można zobaczyć suchą sawannę, niemal pustynię, mokrą sawannę, dżunglę tropikalną. Oczywiście z klimatem, czy też z otoczeniem, wiążą się odmienne zwyczaje ludzi. Inni ludzie żyją w poszczególnych regionach. - Projekty w Kamerunie prowadzicie nie od dzisiaj. Czy zbieracie już jakieś konkretne owoce? Rzeczywiście projekty prowadzimy od kilku lat i chyba największym powodem do dumy, o którym mogę powiedzieć, jest udział w kształceniu jednego z księży kameruńskich. Kilka lat był objęty naszą opieką w ramach „Adopcji serca”, przysłużyły się do tego siostry służebniczki z północy Kamerunu. Miałem przyjemność spotkać księdza Maurice’a, naszego wychowanka, a obecnie naszego wielkiego przyjaciela. I to jest wielka radość widzieć, jak taki człowiek sobie radzi na miejscu, jakie są owoce jego formacji, a także, jaką drogę on przeszedł z małej, górskiej wioski do seminarium i do uwieńczenia go kapłaństwem. - Przełóżmy to na realia polskie, realia naszych słuchaczy, którzy nie znają Kamerunu. Co trzeba zrobić, jaką drogę przejść, żeby wyjść z tej wioski i zostać kapłanem? Dlaczego też była potrzebna pomoc Maitri? My nie jesteśmy sobie w stanie za bardzo sobie wyobrazić, z punktu widzenia polskich realiów, co może oznaczać kameruńska bieda. Mamy do czynienia z małą, górską wioską, czy też skupiskiem domostw rozrzuconych na zboczach góry w sawannie, gdzie do najbliższej drogi asfaltowej jest około 70 km, do najbliższej parafii około 10 km przez góry. Większość ludzi jest analfabetami, nie ma elektryczności, nie ma wody, najbliższa studnia jest 3 km od wioski. Niedawno zbudowano jakąś studnię, z której część mieszkańców może czerpać, ale nie ma żadnych znanych nam udogodnień cywilizacyjnych. Nawet nie ma zasięgu telefonii komórkowej, która w Kamerunie jest dość rozpowszechniona. Pochodzący z takiej małej wioski syn jednej z trzech żon muzułmanina, jako mały chłopak dotarł do parafii, gdzie zetknął się z s. Pauliną Megier, która widziała jego zapał i chęć do nauki religii. Rodzina muzułmańska przyzwalała mu na takie praktyki, no i chłopczyk z lepianki krytej słomą zaczął chodzić najpierw do szkoły podstawowej, która też wygląda jak lepianka, jak jakiś szałas. Następnie uczęszczał na religię i do szkoły podstawowej wyższego stopnia, później do szkoły średniej, aż w końcu do seminarium. 20 lat nauki, setki kilometrów przedeptane przez góry do szkoły: w suszy, w upale (upał 40ºC to jest tu norma). - Dwadzieścia lat nauki, został kapłanem, żyje w zupełnie innym świecie. Czy to, co przeżył, ta pomoc, którą otrzymał, przełożyła się też na zmianę jego mentalności? Czy on teraz potrafi siać to dobro, które dostał? Właśnie to nas bardzo zaskoczyło: przede wszystkim jego wyjątkowo życzliwa postawa do nas, nie ograniczająca się tylko do prostych gestów, ale wielka radość wynikająca ze spotkania. Dodam, że ksiądz Maurice był w Polsce na zaproszenie swoich rodziców adopcyjnych w roku 2007. Mieliśmy okazję go spotkać i on też w trakcie spotkania tutaj w Kamerunie starał się wyrazić wdzięczność, zachowywał się niemal po polsku: postaw się, zastaw się, ale musisz ugościć swoich przyjaciół. Na początku nam zapowiedział, że on w Polsce za nic nie płacił, więc my tutaj też nie będziemy za nic płacić. Było to wzruszające, natomiast on jest teraz wikarym w parafii w miejscowości Lagdo, na północy Kamerunu i pierwszymi jego działaniami było właśnie podjęcie finansowania, z naszą pomocą, nauczycieli w wiejskich szkołach, budowy studni w swojej wiosce, a także taki pilotażowy projekt w ramach „Adopcji serca”. Dzięki niemu, dzięki współpracy z nim, kilkanaścioro dzieci jest finansowanych przez naszą wspólnotę warszawską. - Jak Maitri jest zaangażowane w Kamerunie, jakie dzieła prowadzicie? Z takich bardziej znaczących to jest oczywiście „Adopcja serca”. Mamy tutaj około 500 „dzieci”, w tym mniej więcej 30 studentów. Połowa z nich jest studentami międzydiecezjalnego wyższego seminarium duchownego w Bertoua. Mamy uczniów szkół podstawowych i średnich, mamy też dzieciaki w przedszkolach. Dodam tutaj, że program „Adopcji serca” to jest takie moralne zobowiązanie do patronatu, do wspierania konkretnego, znanego z imienia i nazwiska dziecka afrykańskiego. Te wspierane kameruńskie dzieci również znają swoich „rodziców” z Polski, znają ich nazwiska, mają ich fotografie, dane osobowe. Oprócz dzieła „Adopcji serca” prowadzimy tutaj różnego rodzaju projekty edukacyjne czy humanitarne. Na przykład finansujemy program nauczania Pigmejów, kupujemy leki do przychodni prowadzonych przez misjonarzy, wspieramy ośrodki dożywiania dzieci w przedszkolach i szkołach. Staramy się pomagać w różnych projektach infrastrukturalnych, w budowie zbiorników na wodę i studni, w remontach pomieszczeń przeznaczonych na naukę. Prowadzimy tutaj programy szkoły życia, gdzie dziewczęta uczą się praktycznych umiejętności, które mogą wykorzystać później w samodzielnym życiu. Tych dzieł jest dosyć dużo. - I na takie dzieła potrzeba mnóstwa pieniędzy. Skąd czerpiecie fundusze? Kto wam pomaga? Rzeczywiście potrzeba masę pieniędzy i tych potrzeb nie da się zaspokoić. My możemy dostarczać tylko tę drobną „słomkę” z pomocą do „oceanu biedy”, ale funkcjonujemy dzięki życzliwości indywidualnych osób. Wspierają nas pojedyncze osoby, rodziny, czasami jest to wdowi grosz, czasami są to zamożni ludzie, którzy czują potrzebę podzielenia się, są szkoły, wspólnoty parafialne, koła różańcowe, klasy, samorządy szkolne: razem około 4 tysięcy ofiarodawców. - Czy Polacy są hojni, chcą pomagać? Tak! Ja powiedziałbym, że Polacy chcą pomagać, rzecz jest tylko w tym, żeby unaocznić im potrzeby innych. Oprócz zarządzania wszystkimi programami zajmujemy się propagowaniem idei „Adopcji serca”, uświadamianiem potrzeb tych ludzi, którzy żyją tutaj w okropnej biedzie i w warunkach dla nas niewyobrażalnych. - Gdybyśmy chcieli zachęcić kogoś, kto nas w tym momencie słucha, do tego, żeby wsparł chociażby „Adopcję serca”, żeby skierował się do was do ruchu Maitri? Jak by Pan opisał rzeczywistość kameruńskiego dziecka tak, żeby przemówiło to do naszej wyobraźni? Realia tutaj są tragiczne, trzeba to powiedzieć. Wynika to z rozkładu rodziny. Jest masa dzieci, którymi się nikt nie zajmuje. Dzieci zajmują się sobą. To jest powszechny widok, że kilkuletnie dziecko dźwiga na plecach niemowlaka. Dlaczego tak jest? Jest tu oczywiście duża śmiertelność matek w wyniku AIDS, w wyniku powikłań związanych z różnymi chorobami, jak malaria, gruźlica. Jest też duży problem obyczajowy – rozwiązłość. W związku z tym mało kto czuje się odpowiedzialny za to potomstwo i dzieci te w dużej mierze są pozostawione same sobie. Muszą od wczesnych lat pracować, nosić wodę, zbierać drzewo na ognisko (bo tutaj nie ma kuchni w domach tylko jest ognisko), muszą zajmować się rodzeństwem, pracować w polu. Właściwie, jeżeli chodzi o dzieci wiejskie, to jest minimalna szansa, że będą w stanie podjąć jakąkolwiek naukę. Dzięki „Adopcji serca” docieramy przynajmniej do tych dzieci, które są w najtragiczniejszym stanie, których dostrzegają misjonarze w swoich przychodniach czy poradniach i ośrodkach zdrowia. Te dzieci obejmujemy opieką. Nie jesteśmy w stanie objąć nią wszystkich. Bywa tak, że sieroty objęte „Adopcją serca” mają się dużo lepiej niż dzieci, które mieszkają w wielodzietnych rodzinach, w domach z gliny, żyjący na klepiskach bez sanitariatu. To jest duży problem. My systemu nie zmienimy, ale mamy przynajmniej trochę nadziei, że kilka, kilkaset czy kilka tysięcy osób odmieni swój los. Być może wśród nich znajdą się tacy, którzy doprowadzą do jakichś głębszych przemian w tych krajach, bo z „Adopcją serca” działamy już od jakichś 12 lat w Rwandzie, w Kongo Kinszasa, w Burundi, w Sudanie, a Kamerun jest kolejnym krajem, w którym zajmujemy się tym projektem. - Czy w Kamerunie są jakieś takie wyzwania, których nie podejmowaliście w innych krajach, tu stanowi jakieś novum dla Ruchu Maitri? Na pewno jest to wspomniany fenomen dzieci pozostawionych samym sobie. To jest na moją ocenę gigantyczny problem. Drugim jest sytuacja Pigmejów w tym kraju. Przez wyrąb lasów, przez zmiany cywilizacyjne znika ich naturalne środowisko. To są ludzie zupełnie nieprzygotowani do życia w XXI wieku. Oni żyli w lasach ze zbieractwa, z polowania; dzisiaj żyją na obrzeżach tych przejawów cywilizacji, jakie widać w Kamerunie. Oni nie potrafią sobie z tym radzić, ciężko chorują, umierają. To jest chyba bardzo duży problem w Kamerunie. Braliśmy udział w takim programie edukacyjnym na ich rzecz, organizowanym przez misjonarzy ze wschodniej części Kamerunu. Myślę, że ten program się będzie rozwijał.

Gigantycznym problemem jest też tutaj AIDS. Państwo stara się coś z tym robić, widać jakieś tablice na ten temat, widać różowe wstążeczki na skrzyżowaniach, ale obawiam się, że to do ludzi jednak nie do końca dociera. Ta kampania była kilka lat temu, dziś już nie przynosi efektów. Jest natomiast bardzo dużo matek seropozytywnych, jest problem dzieci, które należy odstawić od matek zaraz po urodzeniu, zająć się nimi, żeby nie zaraziły się chorobą. No i oczywiście jest gigantyczny problem dotyczący całej Afryki Centralnej, czyli brak wody. Jest bardzo wskazane i konieczne zaangażowanie w budowę infrastruktury wodnej. - Już na zakończenie, z perspektywy afrykańskiego doświadczenia, jakie znaki nadziei Pan widzi? Czy je w ogóle widać? Z całą pewnością nadzieją dla Kamerunu, moim zdaniem, jest system edukacji, który tutaj się wykluwa, bo oczywiście nie jest doskonały. Są szkoły katolickie, są szkoły publiczne, widzi się też szkoły muzułmańskie. Myślę, że jeżeli system edukacji się rozwinie, jeżeli uzyska on jaki taki poziom, gwarantujący znajomość języka choćby francuskiego, czy angielskiego po szkole podstawowej, jakąś szerszą wiedzę po szkole średniej, po maturze, to myślę, że ten kraj może się zmienić. Jest oczywiście wiele zagrożeń. Mamy do czynienia ze zmianami klimatycznymi, które są już tutaj odczuwalne, wycinanie dżungli trwa w dalszym ciągu. Jest to gospodarka, na pierwszy rzut oka, rabunkowa. To generuje zmiany klimatu, to powoduje problemy z żywnością. Głód wyniszcza Pigmejów. Jeżeli ludzie zrozumieją te problemy, a mogą je zrozumieć, jeżeli będą choć trochę wyedukowani, to wtedy Kamerun odzyska równowagę. Dziś, jak myślę, jest to kraj bez równowagi, choć należy docenić, że panuje w nim długi okres pokoju, że nie ma tu żadnych wojen, rzezi plemiennych, a klimat, przynajmniej na południu i na wschodzie, bardzo sprzyja produkcji żywności, która pomniejsza skalę głodu. Rozmawiała Beata Zajączkowska