Piękno katolicyzmu: z pomocą naszej słabości

ks. Jerzy Szymik

GN 40/2015 |

publikacja 01.10.2015 00:15

Dlaczego tak się dzieje – w człowieku, w środowiskach (czasami ściśle związanych z religią), ba, w całych epokach – że modlitwa zamiera bądź się degeneruje? Skąd ta słabość, ten grzech, który zresztą bywa bezpośrednią i pośrednią przyczyną wielu innych.

Piękno katolicyzmu: z pomocą naszej słabości ks. Roman Tomaszczuk /Foto Gość

Główną przyczyną chorób i śmierci modlitwy jest zawsze utrata wiary w prawdziwego Boga i w konsekwencji zastąpienie Go bożkami. Bałwochwalstwo występuje generalnie w dwóch wersjach, mocnej i słabszej (ale i ta druga skutecznie detronizuje Boga).

W pierwszym (mocnym) przypadku bałwochwalstwa punktem wyjścia jest fakt, że Bóg jedyny, niepojęty, niewidzialny jest wszechmocą, której nie da się sobie samemu podporządkować. Najkrócej: trwałe obcowanie z Tajemnicą Boga jest czymś „męczącym” dla zdeprawowanej grzechem ludzkiej natury (patrz: 40-letnie kłopoty z Bogiem Izraelitów na pustyni i całe ich późniejsze dzieje, rozpięte tragicznie między Jahwe a Baalem). Zamienić „swą Chwałę na wizerunek cielca jedzącego siano” (Ps 106,20) – oto marzenie bałwochwalcy. I tylko pozornie pokusa wydaje się głupawa i łatwa do odparcia. Bo przecież uciekając od Niepojętej Tajemnicy, od wypalającego grzeszne ego ognia Boga (Bóg jest „pożerającym ogniem”, Pwt 9,3; Jezus Zmartwychwstały ma „oczy jak płomień ognia”, Ap 1,14a; płonący krzew… Poparzy? Spali?) i tworząc bożka zrozumiałego, odpowiadającego naszym schematom i naszym projektom, zyskujemy boga dostępnego, boga na naszą miarę i w naszym zasięgu. I najważniejsze: boga, którym da się sterować. Jest przewidywalny i w zasadzie niespecjalnie różni się od naszej własnej siły życiowej. I od nas samych. Lejce życia są wtedy w naszym ręku. Oto czar bałwochwalstwa, stała pokusa wierzącego człowieka: złudzenie, że da się „służyć dwóm panom” (por. Mt 6,24; Łk 16,13)… Ale właśnie ów drugi pan jest głuchy na dramatyczną muzykę psalmów. Do niego nie można się modlić – ze Słowem nie ma on nic wspólnego. Modlitwa więc zamiera, a potem umiera.

W drugim (słabszym) przypadku bałwochwalstwa proces przebiega łagodniej i jest pozbawiony świadomej, perwersyjnej zamiany Jahwe na Baala. Rzecz odbywa się bez wyraźnie złej woli (raczej, choć nie zawsze), a przyczyna leży w lepkiej i ciężkiej, obezwładniającej duchową świeżość materii codzienności i jej pokrewnych. Właściwie to chcemy się modlić, ale wielkie słowa wiary Kościoła są zbyt odlegle od naszego życia, aby mogły tak po prostu stać się naszymi słowami – właśnie tu wkracza magma codzienności, natura świata pod postacią tzw. prozy życia, którą Orygenes nazywa „ziemską krzątaniną”. Dzieje się to, co my wszyscy – mali i więksi bałwochwalcy – doskonale znamy z własnego codziennego doświadczenia: żyjemy tak pochłonięci sprawami dnia codziennego, tak bardzo daleko od Boga, że próba rozmowy z Nim szybko się kończy. Ściągająca nas w dół „krzątanina” nie jest więc jedynie taką sobie, niewinną, zwykłą i naturalną przypadłością śmiertelnych… Jest ona znakiem czegoś w nas mroczniejszego, jakiegoś dogłębnego popsucia. I dzieje się to, o czym pisał Paweł Rzymianom: „nie umiemy się modlić tak, jak trzeba” (Rz 8,26b).

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.