Przedsoborowy mszalik babci

Jan Hlebowicz

publikacja 31.03.2016 18:40

Jasiu jako dziecko fascynował się obrzędami, liturgią, strojami. Lubił bawić się z siostrą i jej koleżankami w... procesję. Ustawiał je jako swoje parafianki, a sam szedł na czele z krzyżem...

Przedsoborowy mszalik babci Ks. Sławomir Czalej/ Foto Gość Ks. Jan Kaczkowski

Sopockie mieszkanie państwa Kaczkowskich, w którym Jan spędził pierwsze lata swojego życia, było nieco inne od pozostałych w bloku. Zamiast meblościanki, w pokoju stały metalowe półki z książkami.

Mama Helena, tłumaczka francuskiego. Tata Józef - inżynier. Umysł ścisły zafascynowany Mrożkiem.

"Uwielbiał zabawy językowe, stale nam serwował oryginalne powiedzonka. Gdy w trakcie obiadu moje ręce błądziły pod stołem, tata pytał: „A co ty jesteś Wenus z Milo? " - wspominał dzieciństwo ks. Jan i dodawał, że powołanie do kapłaństwa z pewnością "nie wzięło się z rodzinnego domu, bo rodzice, mówiąc eufemistycznie Panu Bogu się nie narzucali".

- Nigdy nie byłem wojującym ateistą. Całą rodziną obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia czy Wielkanoc wpisane w naszą kulturę i tradycję. Natomiast prawdą jest, że zawsze pozostawałem w dystansie do Kościoła - zaznacza pan Józef. Choć Pismo Święte w domu Kaczkowskich nie kurzyło się na półce - mama prawie co wieczór czytała Jankowi opowieści ze Starego i Nowego Testamentu, które on następnie przedstawiał rówieśnikom w przedszkolu.

- Te historie musiały wywrzeć na nim duże wrażenie, bo któregoś razu podszedł do jednej z wychowawczyń, która była w zaawansowanej ciąży, przysunął się do jej brzucha i wypalił: "Brzemienną jesteś i w bólach rodzić będziesz". Doprowadził bidulkę do płaczu - wspomina pan Józef.

Wczesne lata Janek wiele czasu spędzał u boku babci. - Razem chodzili do kościoła, choć po latach mama twierdzi, że to raczej Jasiu ją ciągnął - opowiada pan Józef. Któregoś dnia w ręce Jana wpadł mocno zniszczony, przedsoborowy mszalik babci. Wyczytał z niego, co to jest Ofiara, symbole szat liturgicznych, co oznacza Msza św.

- Jasiu jako dziecko fascynował się obrzędami, liturgią, strojami. Lubił bawić się z siostrą i jej koleżankami w... procesję. Ustawiał je jako swoje parafianki, a sam szedł na czele z krzyżem. Następnie budował ołtarze i odprawiał fikcyjne Eucharystie - opowiada tata ks. Jana. 

Mały Janek urodził się jako wcześniak. Prawdopodobnie na skutek urazu okołoporodowego miał niedowład lewej strony ciała i ogromne problemy ze wzrokiem. Operacja za operacją i długie pobyty w szpitalu - tak wyglądało jego dzieciństwo i wczesna młodość.

- Potykał się o własne nogi, był pulchny i miał dużego zeza. Z tymi wielkimi i grubymi okularami na nosie wyglądał jak pierdoła. A mimo to zawsze budził sympatię rówieśników. Pamiętam, że jedna koleżanka stanęła kiedyś w jego obronie. Pobiła jakiś gamoni, którzy się z Jasia naśmiewali - opowiada pan Józef. - Był oczytany, ciekawy świata, potrafił słuchać i nie bał się dyskutować. Może dlatego był tak lubiany - dodaje.

Przedsoborowy mszalik babci   Jan Hlebowicz /Foto Gość Józef Kaczkowski, tata księdza Jana Spotykał się z kumplami i przyjaciółkami. Imprezował. Typowy nastolatek. Wówczas przeszła mu już dziecinna fascynacja Kościołem.

- Denerwowały go wszystkie formy duszpasterstwa dla młodzieży: "klaszczmy w łapki; dobrze że jesteś; Jezus cię kocha". Wydawało mu się to bardzo banalne - podkreśla pan Józef.

Przełom nastąpił w trzeciej klasie liceum. Jan pojechał na wycieczkę do Torunia. "Skuliśmy się którejś nocy jak Beduini wódką. Były jakieś panny, które klepaliśmy po zadkach, lataliśmy po dachach, wpadła dyrektorka, zabrała nam flaszki" - wspominał w jednym z wywiadów.

Następnego dnia na kacu wstąpił na chwilę do kościoła jezuitów. Po siedmiu latach przerwy wyspowiadał się.

- Po powrocie nawiązał kontakt z gdyńskimi jezuitami. To była fascynacja duchowa i intelektualna. Prowadził dysputy, rozważania - mówi tata ks. Jana.

Po maturze podjął decyzję o wstąpieniu do zakonu. - Odmówili mu ze względu na wadę wzroku. Było mu przykro, ale nie poddał się. Złożył papiery do gdańskiego seminarium. I tam go przyjęli - kontynuuje pan Józef.

- Nigdy nie odciągałem go od tej decyzji. Może przez krótką chwilę pomyślałem, że ten wybór to ucieczka przed życiem, światem. Może bał się, że nie poradzi sobie ze swoimi ułomnościami, a jako księdzu, będzie mu z tym łatwiej? Ale pomyliłem się. To było prawdziwe powołanie.

Przeczytaj także:

Więcej o życiu i działalności ks. Jana Kaczkowskiego przeczytacie w 15. numerze "Gościa Niedzielnego" i "Gościa Gdańskiego".