Chodzi o przyzwoitość

Patrząc z niewłaściwej perspektywy łatwo coś przeoczyć albo wyolbrzymić.

Chodzi o przyzwoitość

Z mieszanymi uczuciami patrzę na to, co się dzieje wokół Lecha Wałęsy. Choć jako prezydent raczej mnie nie zachwycał, dla mnie to jednak postać legendarna, warta niejednego pomnika. Dziś najbliżej mi do tych, którzy o sprawie (rzekomej) współpracy legendy niepodległej Polski z Służbą Bezpieczeństwa wypowiadają się w sposób wyważony i umiarkowany. Czyli widząc zarówno jego pomnikową wielkość i niezłomność, jak i rysy na tym wspaniałym wizerunku.

Wydaje się już pewnym, że Lech Wałęsa jakąś formę współpracy z aparatem ucisku w latach 70. ubiegłego wieku podjął. Na ile faktycznie była to współpraca, a na ile próba wodzenia bezpieki za nos – o czym sam Wałęsa zdaje się kiedyś wspominał – trudno powiedzieć. Ocenę jego postawy w tamtych czasach utrudnia on sam, zaprzeczając wszystkim obciążającym go faktom. A jest tego w dokumentach sporo. Niewątpliwie jednak od początku lat osiemdziesiątych dał się poznać jako niezłomny związkowy przywódca. Dodajmy, przywódca, którego próbowała rozgrywać zarówno ówczesna władza, jak i różne frakcje działającej wtedy opozycji. Być może zresztą dlatego był on dla jednych i drugich wygodnym przywódcą, bo były na niego "haki". Tymczasem „Solidarność”, której stał się swoistym sztandarem, jednoczącym wielu różnie myślących Polaków, naprawdę sporo dla Polski zrobiła. Nie wydaje mi się, by bez jego w tym udziału udało się tyle osiągnąć. Trzeba też pamiętać, że w końcu to Lech Wałęsa, już jako prezydent, doprowadził do tego, że opuściły Polskę radzieckie wojska. Oceniając tę postać nie wolno o tym wszystkim zapominać.

Ci, którzy dziś jakiejkolwiek współpracy Wałęsy z bezpieką zaprzeczają, chyba mijają się z prawdą. Wydaje mi się jednak, że znacznie bardziej ci, którzy, choć najczęściej nie wprost, sugerują, że tak naprawdę cały czas był on człowiekiem stojącym po drugiej stronie barykady. I dla których wszelkie jego działania są wynikiem uczestnictwa w antypolskim, antywolnościowym spisku, mającym na celu najpierw zachować stary ustrój, a potem, w wolnej Polsce,  chronić jego prominentnych przedstawicieli. Trudno się z takim stawianiem sprawy zgodzić. Bo nie uwzględnia ono ówczesnych realiów. Jakich?

Zacznijmy od najważniejszego: demontaż komunizmu w Polsce rozpoczął się wtedy, gdy istniał jeszcze silny Związek Radziecki i w żadnym kraju dawnego bloku wschodniego nikt na takie eksperymenty się nie decydował. W tylekroć przedstawianych jako zdrada rozmowach Okrągłego Stołu nie chodziło więc o zdecydowanie, jaki kształt powinna mieć demokratyczna Polska, ale ile wolności i demokracji uda się w tych rozmowach wytargować. Porównując to do procesu karnego: nie chodziło o uniewinnienie, ale jak największe złagodzenie wymiaru kary. PZPR nie zamierzała oddawać władzy; chciała tylko, dla złagodzenia napięcia, podzielić się nią z opozycją. Pewnie po to, by potem obarczyć ja odpowiedzialnością za wprowadzenie koniecznych, ale społecznie trudnych reform. Dopiero późniejsze wydarzenia, rozpoczynając od zaskakujących wyników wyborów na „listę krajową”, poprzez propozycję „wasz prezydent, nasz premier” i w końcu, co najważniejsze, przez rozpoczęty jesienią 89 roku demontaż bloku wschodniego, doprowadziły do tego, że mogła w Polsce nastać prawdziwa demokracja. W tym kontekście nie wydaje mi się, by tych, którzy uczestniczyli w procesie luzowania rygorów komunistycznego ustroju, można dziś uważać za zdrajców demokracji i współpracowników reżimu. I co więcej, trudno powstanie tej wolnej Polski przypisać tym, którzy w tym wszystkim uczestniczyli stojąc w piątym szeregu

Po drugie... Trzeba zdać sobie sprawę ze skali „kolaboracji” z komunistycznym państwem. „Kolaboracji” w cudzysłowie, bo obejmującej bardzo różne formy. Ostatecznie każdy, kto cokolwiek chciał załatwić - czasem nawet cement na remont domu, o paszporcie nie mówiąc - musiał się z przedstawicielami władzy spotykać. I nigdy nie mógł być pewien, czy przypadkiem nie rozmawiał z jakimś TW. Ważniejsze jednak...Od lat za godnych największego potępienia uważa się tajnych współpracowników bezpieki. Tymczasem do niedawna całkiem dobrze żyło się w nowej Polsce jej etatowym pracownikom. Trzeba jednak przede wszystkim pamiętać, że to nie UB czy SB było „przewodnią siła narodu”, ale Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Nie współpraca z SB, ale przede wszystkim przynależność do PZPR dawała prawo udziału w „nomenklaturze”. Czyli możliwość robienia kariery, awansu, zajmowania kierowniczych stanowisk (czasem nawet na poziomie zwykłego majstra) i korzystanie z wielu innych przywilejów, jakie swoim lizusom zapewniało komunistyczne państwo. Mówiąc dziś o tamtych czasach nie wolno zapominać o  tej ogromnej rzeszy ludzi, którzy swoją postawą legitymizowali nieprawości komunistycznego systemu. I skazywali na zepchnięcie na margines tych, którzy kupić się nie dali. „Oddanie tektury” (legitymacji partyjnej) nie czyni człowieka lepszym od „frajerów, którzy nie mieli czego zwrócić” (niedosłowny cytat z piosenki Młynarskiego).

Po trzecie... Nie należy zapominać, że w kręgu zainteresowania bezpieki nie byli tylko ci, którzy nic nie robili. Ani dla systemu ani przeciw niemu. Tylko tacy dla bezpieki byli nieprzydatni. Wystarczyło zostać księdzem, żeby już, jako elementem antysocjalistycznym albo potencjalnym współpracownikiem, zainteresowała się człowiekiem odpowiednie służby. To bardzo ważne przypomnienie. To, że ktoś „rozmawiał z bezpieką” wcale nie znaczy, jak to często się sugeruje, że ktoś był jej (świadomym) współpracownikiem. Owszem, mógł czasem za dużo powiedzieć. Zwłaszcza jeśli dla rozmawiającego informacja w stylu „X na tym weselu się upił” traktowana jest jako element charakterystyki postaci, mogący potem posłużyć do precyzyjniejszych działań. Ale wzywany na rozmowy i pytany o różne drobiazgi człowiek mógł nie wiedzieć, czemu to wszystko miało służyć. I był szczęśliwy, że pytano go tylko o takie nic nie znaczące drobnostki jak wesele w rodzinie i upicie się szwagra. A nie szmuglowanie bibuły czy inne, poważniejsze...

A po czwarte... W tej chwili już może mniej, bo jako świadomych współpracowników SB traktuje się raczej tych, którzy coś podpisali – zobowiązanie do współpracy, odbiór pieniędzy – albo własnoręcznie te donosy pisali. Ale swego czasu taką drobnostką jak własnoręczny podpis czy donos nikt się nie przejmował. Jeśli funkcjonariusz SB napisał, że ktoś doniósł, to znaczy ze doniósł. Istniało bowiem przekonanie, że funkcjonariusz SB w wytworzonych przez siebie dokumentach nigdy nie kłamał. Bo przecież był sprawdzany. I nigdy z nieświadomych, ale rozmownych i lubiących w towarzystwie poplotkować  znajomych, nie zrobił w swoich dokumentach donosicieli. Nie mam oczywiście dowodów, ale takie przeświadczenie o prawdomówności ludzi, którzy żyli kłamstwem i musieli się wykazać wynikami wydaje mi się trochę naiwne. Zwłaszcza, że doskonale pamiętam „propagandę sukcesu” – ogłaszanie wszem i wobec całemu światu, że wszystko jest cacy i naj. Bezpieka ani trochę się tym stylem nie zaraziła? Podziwu godne charaktery...

Piszę o tych realiach epoki późnego Gierka i Jaruzelskiego, bo wielu młodszych zwyczajnie jej już nie zna. I etykietka, że ktoś tam „współpracował” z komunistyczną władzą oznacza dla nich zdrajcę, a „nie współpracował” jest jak podpisane przez Pana Boga świadectwo moralności. Piszę nie po to, żeby relatywizować prawdę, ale żeby przypomnieć,  że jest nieco bardziej skomplikowana, niż osąd, że coś jest czarne a coś białe. Piszę, bo przypomnienia tych spraw domaga się dziś zwyczajna przyzwoitość...