Strzały w Apaa

Krzysztof Błażyca

publikacja 21.11.2017 07:34

– Na rząd nie liczymy, ale jeśli ty mógłbyś coś zrobić, abyśmy mieli szkołę... I powiedz światu, co się tutaj dzieje – prosi prostodusznie Yosca, radna z wioski Apaa. Jej mieszkańcy wierzą, że kogoś może obchodzić ich los.

George, Okello i Yosca ze smutkiem opowiadają o losie mieszkańców Apaa. Krzysztof Błażyca /foto gość George, Okello i Yosca ze smutkiem opowiadają o losie mieszkańców Apaa.

Apaa to wieś na północy Ugandy, niedaleko góry Agoro, przy granicy z Sudanem Południowym. Obecna społeczność Apaa żyje tu od 2006 roku, od czasu, gdy rząd zaczął likwidować tzw. obozy dla „osób wewnętrznie przesiedlonych”, tworzone w czasie bandyckiej rebelii Bożej Armii Oporu. W ciągu 20 lat wojny wojsko przesiedliło do nich kilkadziesiąt tysięcy ludzi.

– Całe rodziny wykorzeniono z ich naturalnego środowiska. Obozy były kompletnie nieprzygotowane. Kultura została zniszczona, poczucie godności zdeptane, edukacja leżała, brakowało żywności. Tworzyła się mentalność zdruzgotanych ocaleńców... – mówi abp John Baptist Odama, czołowa postać w procesie pokojowym na północy Ugandy. Gdy po wyparciu rebeliantów rząd nakazał likwidację obozów, ludzie osiedlali się w tzw. obozach tymczasowych. Jednym nich jest dzisiejsze Apaa w dystrykcie Amuru. Obecnie na tych terenach mieszka ponad 26 tysięcy osób. Niepewni kolejnych dni skarżą się, że rząd znowu stara się ich wysiedlić, bo ziemia została sprzedana białemu inwestorowi. Teraz ma tu powstać park rozrywki dla turystów. Jednocześnie z sąsiedniego dystryktu zakradają się w nocy uzbrojeni w łuki zabójcy. – Są w zmowie z wojskiem – uważają ludzie z Apaa...

Mówię ci o tym, co dziś się dzieje

Alfonso ma około sześćdziesięciu lat. Jest lokalnym katechistą. Opowiada historię swego życia. – Najpierw zajmuj się krowami, potem weź żonę. Tego oczekiwała rodzina. Ja uprawiałem bawełnę, brat doglądał stad. Za żonę dałem 7 krów i 200 szylingów. To było w 1967 r. Miałem wtedy 18 lat. Potem przyszła wojna. Ojciec Dibari, włoski ksiądz, gdy opuszczał naszą misję, powiedział mi: „Alfonso, jak przyjdą żołnierze, oddaj im paliwo, aby cię nie niepokoili”. Ale gdy tamci przyszli, prawie mnie zabili. Kradli wszystko.

Mówi o rebelii, czasie, kiedy stracił syna. – Rebelianci stacjonowali osiem kilometrów stąd. Przyszli, powiedzieli, że wszystkie dzieci mają iść z nimi. Nie mogłeś nic zrobić. Tylko modliłem się do Boga, aby je ocalił. To było w 1993 r. Zabrali mojego pierworodnego. Miał tylko dziewięć lat. I wiem, że on nie żyje, bo go nie czuję. Czułbym moje dziecko, gdyby żyło. Oni zabili tak wielu ludzi...

Alfonso w obozie dla przesiedleńców spędził prawie 20 lat. Mówi, że „dziś już nie ma winnych” tamtych wydarzeń, ale ludzie mają problem. – Chodzi o ziemię. I zabijają... – Wciąż? – pytam. – Eee... nawet ostatnio – macha ręką. – Mówię ci o tym, co dzieje się obecnie. Nie ma dnia bez konfliktu. Jedni mają autorytet w rządzie, inni mają pieniądze. A jak masz autorytet i pieniądze, to masz pełnię władzy. Są i tacy, którzy przychodzą z wojskiem, aby zdobyć ziemię.

Alfonso wspomina, że przed wojną ziemie tu nie należały do nikogo. – Zamieszkiwałeś, gdzie chciałeś. Ale po wojnie rząd położył rękę na ziemi. I dziś w Apaa ujrzysz strach w ludziach.

Gdy cię zobaczyłam, bałam się

Siedzimy w pokrytej słomą chacie, zwanej tu „kaplicą św. Piotra”. Yosca, George i Okello na drewnianej ławie, Maria na ziemi, mnie – jako gościowi – dają plastikowe krzesło. Wyrażają wdzięczność, że ktoś chce ich wysłuchać. Mówią w języku aczoli. Tłumaczem jest ks. David Okullu, proboszcz z miejscowości Pabo, do której należy dojazdowa kaplica w Apaa. – Kiedy tu przybyliśmy, rząd deklarował, że rebelia została pokonana i możemy się osiedlić. Teraz nam mówią, że mamy się wynosić – zaczyna George. ­– Przysłali żołnierzy, nawet strzelali do ludzi, ze śmigłowców zrzucali słupy graniczne. Mieli nas chronić, ale jest przeciwnie. I gdzie ludzie teraz pójdą?

Przedstawia się Yosca. – Jestem zamężną kobietą. Do czasu wojny żyliśmy w pokoju. Po wojnie pojawili się obcy. Powiedzieli, że ziemię kupił biały człowiek. Kiedy zobaczyłam ciebie, myślałam, że to ty. Dlatego się bałam – przyznaje. Dodaje, że nie mają ani dobrej szkoły, ani punktu medycznego.

Ludzie w Apaa są nieufni. Gdy przybywamy do wioski, młody chłopak kieruje nas do baraku, gdzie urzęduje lokalna rada. Trzech mężczyzn siedzi za biurkiem, czternastu na ławkach i na ziemi. Pytają, co tu robimy i kim jest „ten biały”. David cierpliwie tłumaczy. Potem wszyscy opowiadają tę samą historię. – No bo jak rząd może przyjść z bronią do bezbronnych cywilów? – Yosca rozkłada ręce. I wspomina piętnastu młodych zamkniętych w chacie, którą podpalono. – Lider dystryktu przybiegł ich ocalić, ale do dziś są poparzeni.

Są jeszcze łucznicy. Cisi zabójcy z sąsiedniego dystryktu. Tydzień przed naszą wizytą w Apaa pojawiło się ich ośmiu. – Przyszli i spalili nasze domy. Uważają, że to ich tereny – Okello uzupełnia historię swoich przedmówców.

Mogiła, której nie ma

Wracamy do Pabo. W czasie rebelii znajdował się tu największy w Afryce Wschodniej obóz dla „osób wewnętrznie przesiedlonych”. Pola pokrywały gęsto pobudowane gliniane chaty. W skrajnych warunkach żyło tu ponad 70 tys. osób. Dziś po zabudowaniach prawie nie ma śladu. Rząd nakazał zniszczyć obozy. Mangowiec przy kościele również wchłaniał krew. To pod nim znajduje się zbiorowa, nieoznaczona mogiła młodych mężczyzn i chłopców pomordowanych na początku rebelii (1986 r.) przez wojska rządowe. – Przyszli jednego dnia, zebrali ich. Tam, pod tym drzewem, była latryna... – wskazuje David. – Kazali im kopać głębiej. Zabili, zepchnęli... Do dziś czasem psy znajdują kości.

– Wszyscy w okolicy wiedzą o tej zbrodni, lecz gdy zaczynasz o niej mówić głośno, będziesz mieć problemy. Kiedy w 1993 r. Jan Paweł II odwiedził północ Ugandy, watykańskich dyplomatów powstrzymano od wizyty w tym miejscu – dodaje Alfonso.

O mogiłę pytam biskupa Odamę. – Ludzie zostali zabici i strąceni do dołu – przyznaje. W jego ocenie „nierozliczone ludobójstwo zawsze pozostawia negatywne wzorce”. – Zobacz, co dzieje się w Sudanie. Jedno plemię dąży do eliminacji drugiego. To tragiczna lekcja dla całej ludzkości – dodaje.

Nie przychodźcie z bronią

Tragedia pogrążonego w wojnie sąsiedniego Sudanu Płd. dotyka północ Ugandy, gdzie już jest ponad milion uchodźców, a kolejne tysiące wciąż przekraczają granicę. – Sami próbujemy podnieść się po dwóch dekadach naszej wojny, a teraz mamy uchodźców – zwraca uwagę David. Śledzi wydarzenia w Sudanie. – Niedawno wydalono pracowników humanitarnych. Widzieli za wiele. Masowe mordy na cywilach. Żołnierze wrzucali ciała zabitych do rzeki, ale rzeka je wyrzucała na brzeg – relacjonuje. – Rząd polecił spalić ciała w słomianych chatach. Ludzie czuli swąd palonej skóry…

– Jak pomóc uchodźcom z Sudanu? – zamyśla się bp Odama. – Nie wiem, jak to ująć w prostych słowach... Nad tym trzeba lamentować. Cierpią dzieci, matki, starsi. Daliśmy uchodźcom ziemię. Ale świat powinien zareagować. Bo co my jesteśmy w stanie zrobić? Nie mamy nawet możliwości, by wyżywić tych ludzi. Sami nie otrząsnęliśmy się po naszej wojnie, a teraz oni szukają pomocy. Ale witamy, chodźcie, osiedlcie się. Tylko nie przychodźcie z bronią!