Bor i okolice

Jakub Pająk

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 01.04.2010 10:04

Przed 80 laty Nowak pisał: Popołudniem staliśmy w osiedlu Bor, zamieszkałym przez Murzynów Dinka, lecz choć się nawłóczyłem dużo, ani jednego zdjęcia nie zrobiłem. Albo za mało ciekawe motywy, albo znowu popsuci przez turystów żądali napiwków, a więc zrezygnowałem..

Przed 80 laty Nowak pisał: Popołudniem staliśmy w osiedlu Bor, zamieszkałym przez Murzynów Dinka, lecz choć się nawłóczyłem dużo, ani jednego zdjęcia nie zrobiłem. Albo za mało ciekawe motywy, albo znowu popsuci przez turystów żądali napiwków, a więc zrezygnowałem.

Zatrzymajcie się na moment nad tymi słowami. W 1932 roku Kazik spotkał się ze zjawiskiem, z którym zetkniemy się w wielu miejscach masowo odwiedzanych przez turystów! Wtedy Bor był jednym z przystanków kolejowo-rzecznej trasy Kair-Kapsztad. Dziś, o tamtych turystach już dawno nikt tu nie pamięta, zaś współcześni omijają dotknięty wieloletnimi wojnami Sudan Południowy szerokim łukiem. Nie popsuci przez turystów miejscowi dają się chętnie fotografować, a nawet sami dopraszają się o zdjęcia… I choć wokoło bieda, nie żądają napiwków. Za to wyciągnięcie aparatu równa się chmarze dzieciaków wciskających się przed obiektyw. Maluchy nigdy nie mieszczą się w kadrze, wciskając swe czarne jak smoła twarze jak najbliżej szkła. Zrobienie dobrego zdjęcia graniczy z cudem, bo obiekt na który skierujemy obiektyw w mig zostaje zasłonięty przez dzieciarnię:)

Dziś Bor jako stolica stanu Jonglei zamiast turystów okupowana jest przez szereg organizacji pozarządowych, tzw. NGO-sów. Wśród nich jest też Polska Akcja Humanitarna (PAH), prowadząca w regionie projekty wodne oraz rolnicze. „Miejsca zahaczenia” od czasów Nowaka zmieniły się. Misja w Lul, wśród Szilluków, już nie działa, za to pośród grupy etnicznej Dinka Bor są rodacy, u których zatrzymujemy się na parę dni.

Bor i okolice   AfrykaNowaka.pl Serwisowanie rowerów przez Zbyszka Czteroosobowa załoga polskiej misji odwala w terenie prawdziwie czarną robotę. Maciek – szef misji nadzoruje pracę całej placówki i wraz z Agatą odpowiada za projekty wodne, czyli właściwe wykonanie wierconych tu studni oraz przeszkolenie miejscowych ludzi pod kątem ich obsługi i konserwacji. W rejonie Uror na jedną studnię przypada aż 1700 osób, co znacznie przekracza standardy humanitarne.

Kobiety i dzieci muszą wędrować po wodę wiele kilometrów i oczekiwać w kolejce po kilka godzin zanim wypełnią 20 litrowy kanister. Czas potrzebny na zdobycie tak podstawowego środka egzystencji jak woda uniemożliwia wielu dzieciakom uczęszczanie do szkoły. Kuba ogarnia kwestie logistyczno-finansowe zaś Dagmara nadzoruje projekty rolnicze, polegające na nauczeniu powracających po latach spędzonych w obozach uchodźców Nuerów, Dinków i innych, jak właściwie uprawiać ziemię. Wydaje się to nam co najmniej dziwne, lecz lata wygnania, nędznej egzystencji i bezczynności naprawdę spowodowały utratę tak podstawowych umiejętności. Poza tym brakuje nasion i narzędzi, jednak ich rozdanie bez nadzoru i edukacji spowoduje, iż zostaną one zjedzone i sprzedane. Zresztą już Nowak nie mógł się nadziwić nędzarnemu życiu tutejszej ludności i braku woli do zmiany takiej sytuacji.

Napotkani przeze mnie po drodze ludzie biorą w rękę fałdy tatuowanego brzucha i pokazują, że są głodni. A przecież tyle tu wokół stepów, żyznych miejsc pod uprawę. Jest woda, są ręce do pracy, ludzie na ogół silnie zbudowani, umieją nawet pracować – nie potrafią tylko sami do tej pracy się zabrać i wiodą nadal swój nędzarny żywot. Nędzarny! Życie tubylców w tych stronach to coś tak pierwotnego, że podróżując przez ten kraj, uwierzyć wprost trudno, że mamy wiek XX.

Do kazikowego opisu dodałbym tylko jedną kreskę: patrząc na życie tutejszej ludności wiejskiej uwierzyć wprost trudno, że mamy wiek XXI… No i jeszcze kałasznikowów więcej niż ongiś. Stąd działania organizacji pozarządowych, aby pomóc tutejszym ludziom zabrać się do pracy. To zadania niezwykle istotne. Praca to trudna i karkołomna, ale jeśli tylko utrzyma się pokój, to powoli, powoli miejscowi nauczą się, jak poprawiać swój żywot.

Niestety nasza wizyta zbiega się w czasie z odwiedzinami misji przez dziennikarzy i kierownictwo PAH-u z Janiną Ochojską na czele i… pa-pa pah!

W międzyczasie robimy rowerową eskapadę z Bor w stronę miejscowości Malek (gorące pozdrowienia dla Rodziny Małków z Rudnika nad Sanem!). Na czwartego Brennabora wsiada Rafał – dziennikarz TVP, realizujący przy okazji materiałów propagandowych PAH, także nagranie o sztafecie AfrykaNowaka.pl.

W nocy wysuszona ziemia po raz pierwszy od miesięcy przyjęła obfite opady zaczynającej się pory deszczowej. Sucha jak pieprz, czerwonawa droga przez busz pełna dziur i wertepów wypełnionych piaskiem zamieniła się w lepiącą, błotnistą maź. Na szczęście Zbychu zrobił kompleksowy przegląd rowerów Brennabor, wymieniając przy tym opony na grube, terenowe gumy, więc powoli, ale jednak całkiem sprawnie posuwamy się naprzód. Jedziemy w korytarzu splątanego krzakowiska, w który lepiej nie próbować się zagłębiać. Nie chodzi nawet o jadowite stworzenia, których tu raczej nie brakuje, lecz o dramatyczną spuściznę po wojnie – tysiące min czyhających na niewłaściwy krok. Ponoć wcale nie słychać filmowego kliknięcia, tylko w jednej chwili spotyka cię śmierć lub kalectwo. Lepiej więc pozostać na odminowanej wstędze drogi i jej najbliższego otoczenia.

Zmierzamy do wioski trędowatych. Skręcamy z drogi w busz z nadzieją, że ten kto pozostawił ślady opon wiedział co robi na tym polu minowym. Gdy pierwszy raz usłyszałem, że w okolicy Bor jest taka osada, to pewnie nieświadomie, w głębi ducha ucieszyła mnie ta wiadomość. Wszak Nowak na swej drodze nieraz odwiedzał podobne wioski i spotykał ludzi dotkniętych trądem, lecz nawet nie podejrzewałem, że świat XXI wieku nie poradził sobie jeszcze z tym problemem i nadal istnieją całe osady trędowatych – wyrzutków społeczeństwa.

Jednak gdy stanęliśmy w wiosce, a z chat poczęły wyłazić kalekie, zdeformowane postaci, zacząłem zastanawiać się, po jakie licho właściwie tu przyjechaliśmy? Z ciekawości? Dziennikarskiego obowiązku? A może dla ostrej atrakcji turystycznej…? Przecież nie jesteśmy pracownikami organizacji pozarządowych i tak naprawdę nic nie możemy zrobić dla tej społeczności. Odjeżdżając, po dłuższej chwili, odnosiłem jednak wrażenie, że nasza wizyta, choć nie przyniosła nic, co mogłoby poprawić los tych ludzi, zwyczajnie ucieszyła mieszkańców owej położonej na uboczu i omijanej przez „normalnych” osady. Może zresztą historia poruszy któregoś z Czytelników do choćby skromnego wsparcia organizacji pomagających cierpiącym na trąd.

Bor i okolice   AfrykaNowaka.pl Szef wioski trędowatych A było to tak – po śladach opon, poprzez busz dotarliśmy na polanę, gdzie wokół rozłożystego drzewa rozsiadły się murzyńskie tukule o słomianych, stożkowych  dachach. Z chat, za którymi srebrzyła się wstęga Białego Nilu, zaczęli wyłaniać się ludzie. Kobiety, przyklaskując zaczynają nucić jakąś pieśń i rytmicznie poruszać w naszą stronę. Dopiero gdy się zbliżają dostrzegam, ile kosztuje je to miłe powitanie, dostrzegam ich kalectwo. Brak członków, zdeformowane ciała, otwarte ropiejące rany…

Po chwili pojawiają się także mężczyźni, ktoś zna angielski i będzie tłumaczem. Na końcu zjawia się sam szef wioski – zasuszony staruszek Gabriel. Ściskam dłoń wodza, dłoń powykrzywianą chorobą, bez kilku palców. Przez myśl przelatuje – jak do cholery zaraża się trądem!?! Nie mam o tym pojęcia, przecież nawet nie wiedziałem, że w naszych czasach ta choroba wciąż zbiera swe żniwo. Zasiadamy w cieniu potężnego mangowca, ktoś podsuwa Gabrielowi plastikowe krzesło. Wyjaśniamy, co robimy w Afryce, Sudanie Południowym i ich wiosce oraz rozmawiamy o życiu i potrzebach tutejszej społeczności.

Położona nad Białym Nilem wioska powstała dla ludzi dotkniętych trądem z całego, rozległo-bagnistego stanu Jonglei. Skupionych tu kilkudziesięciu niepełnosprawnych korzysta od początku przede wszystkim z pomocy misjonarzy. To oni pomogli postawić chaty, murowaną szkołę i ośrodek zdrowia. Obecnie także dla licznych organizacji pozarządowych, działających w Sudanie Południowym, trędowaci stanowią przedmiot zainteresowania (m.in. z racji mocnej propagandowo tematyki). Stąd osada, pomimo strasznego kalectwa swych mieszkańców, nie należy do najbiedniejszych i najbardziej zaniedbanych w regionie.

W wiosce stoi chociażby studnia PAH, nie jak to zwykle bywa otoczona kolejką czekających na wodę kanistrów, lecz pusta, bo któżby przyszedł po wodę do trędowatych? Gabriel wymienia także potrzeby społeczności: przede wszystkim odbudowa zniszczonej podczas wojny szkoły. Dzieci mogłyby chodzić do odległej o parę kilometrów szkoły w Malek, ale nie chodzą. Dlaczego? Ktoś mówi, że są głodne, ale może raczej są wyrzutkami z osady trędowatych? Siedząca na ziemi kobieta w sukni a’la leopardzia skóra próbuje coś wtrącić, wódz jednak wybucha uciszając ją momentalnie… Tak, kobiety mają tu swoją, niełatwą pozycję społeczną. Po dłuższej pogawędce żegnamy się i ruszamy w stronę Bor.

Po drodze trafiamy jednak na grupę mężczyzn grających na bębnie i podskakująco-tańczących z oszczepami w dłoniach. Po chwili wbiega na plac kilku młodzieńców z flagą Południowego Sudanu, wśród których jest człowiek dmący w wielki, krowi róg. Do jego węższego końca przymocowana jest gumowa rura z poprzecznymi dziurami. Oryginalny instrument dęty wydaje niski, mantrowy dźwięk przypominający nieco didgeridoo. Rytmiczne zgromadzenie to swoiste zaproszenie, wici rozpuszczane o dzisiejszej imprezie sportowej – tradycyjnych zapasach Dinka.

Grupa zaczyna biec truchtem w stronę Bor, nie przestając śpiewać swych pieśni. Nie zastanawiamy się ani chwili, ruszamy wraz z nimi. Już po chwili na bagażnikach Branneborów sadowią się w najlepsze dzieciaki-stopowicze. Po kilku kilometrach skręcamy w busz i przez wioskę docieramy do sporego placu. Powoli gromadzi się widownia, a dwie konkurencyjne drużyny szykują się do pojedynku. Młodzi, nie przerywając śpiewać zagrzewających do walki pieśni, przy podkładzie dwuosobowego bębna (bul) i krowiego rogu, nacierają swe hebanowe ciała pyłem i popiołem. Zaczynają wyglądać coraz groźniej i straszniej, a my zastanawiamy czy czterech Haładzia pośród paru setek dwumetrowych chłopów z dzidami, kijami i sztyletami ma równo pod sufitem. To nie jest atrakcja turystyczna, bo turystów w Południowym Sudanie po prostu nie ma, tylko igrzyska lokalnej społeczności Dinka Bor.

Na placu pojawiają się także kobiety, zbite w grupki piękności Dinka o ogolonych głowach i twarzach jak księżyc w pełni, najczęściej w granatowych sukienkach w grochy. Młodzieńcy nieprzerwanie śpiewają transową, zagrzewającą do walki pieśń, coraz agresywniej wyzywając przeciwników. W końcu plac jest już szczelnie otoczony widownią, która pejczami zostaje zmuszona do cofnięcia się na właściwą odległość. Na przemian z przeciwległych krańców placu wychodzą na arenę drużyny, prężąc się i zaczepiając przeciwników. Krowi róg burczy, rozbrzmiewa wojenna pieśń, publiczności przedstawiani są walczący wojownicy.

Bor i okolice   Sudańskie zapasy Sama walka trwa krótko – zapasy polegające na powaleniu przeciwnika na ziemię, nie koniecznie na łopatki, także na brzuch bądź tak, aby wszystkie kolana i łokcie dotykały gleby. Tłum reaguje niesamowicie żywiołowo – strona wygrywająca wybiega na arenę, podskakuje, śpiewa i wrzeszczy. Przegrany, dumny Dinka, zawsze unosi się honorem i walczyłby dalej, pewnie aż do śmierci, lecz szarpiąc się i grożąc zwycięzcy ściągany jest przez kilku swoich ziomków z areny. Impreza kończy się nagle. Na arenę wbiega kibic przegranego z oszczepem o wielkim, stalowym ostrzu wycelowanym w zwycięzcę! Biegnie prosto na niego, inni próbują go zatrzymać, wyrwać z rąk pikę. Zamieszanie, przepychanki, coraz groźniejszy kocioł. Zaraz poleje się krew! W mig zrozumiałem, dlaczego walka rozgrywa się w neutralnej wiosce i po co zjawiły się ambulanse… Jakimś cudem sytuacja została opanowana, wszyscy rozchodzą się w swoją stronę. Znikamy więc i my, aby przypadkiem przegrani nie posądzili nas o przyciągnięcie złych duchów!