Zostały po nich tylko groby w syberyjskich lasach

Aleksandra Pietryga

publikacja 11.02.2020 12:00

Zabrał mydło, bieliznę, przybory do golenia. Powiedzieli mu, że nie będzie go w domu tylko przez kilka dni. Wrócił po kilkunastu miesiącach.

Zostały po nich tylko groby w syberyjskich lasach reprodukcja: Henryk Przondziono /Foto Gość Fotografia śląskiej rodziny Polloków, na którym zaznaczono osoby deportowane na Wschód

To historia mojego dziadka Ignacego Frycowskiego i tysięcy Górnoślązaków internowanych i deportowanych do ZSRR w 1945 roku. To była nieprawdopodobna liczba osób, ponad 50 tysięcy! Tylu Ślązaków, w jednym tylko roku, zostało wywiezionych - jako niewolników - do pracy w kopalniach Związku Sowieckiego. Przeżyła mniej niż połowa. Z niektórych powiatów regionu Sowieci wywieźli praktycznie wszystkich zdolnych do pracy mężczyzn i młodych, kilkunastoletnich chłopców.

Pisaliśmy o tym: Śląskie: 75. rocznica Tragedii Górnośląskiej

Schemat podobny. Tylko historie różne. Oficjalna wersja była taka: w lutym 1945 roku na ulicach miast i wsi Górnego Śląska pojawił się afisz wojskowych władz radzieckich mobilizujący mężczyzn w wieku od 17 do 50 lat do stawienia się w wyznaczonych miejscach. Mówili, że chodzi o prace porządkowe, budowlane. Kto nie przyszedł, był aresztowany. Była to jedna z form reparacji wojennych, prowadzonych przez władze sowieckie na rzecz ZSRR zniszczonego przez działania wojenne. Z badań historyków wynika jednak, że deportacje nie objęły tylko tej określonej grupy. Taki los spotkał również wiele kobiet, a nawet dzieci poniżej 17 lat. Gdy konwój wydawał się "niekompletny" zabierano pierwszą napotkaną na ulicy osobę.

Przeczytaj też:

Jedną z deportowanych wtedy kobiet była 17-letnia Regina Kudla. Dziewczyna wybiegła za młodszym bratem, którego Sowieci pakowali do "krowioka", czyli wagonu bydlęcego, takiego, jakim wywożono Ślązaków na tereny Związku Radzieckiego. - Myślałam, że on taki mały, jeszcze do ciężkiej pracy niewyrobiony, to lepiej już ja pójdę - wspominała. - Wyszłam za nimi w tym, co miałam na sobie i wróciłam po dwóch latach...

"Miastowe" pierwsze umierały

To była wczesna wiosna. Regina trafiła do obozu w zatoce Morza Białego. - Wyjeżdżaliśmy 19 marca. U nas było już coraz cieplej, słońce świeciło, kwitły pierwsze kwiaty. A tam, prosto z wagonu, wpadliśmy po pas w śnieg. W tym, co mieliśmy na sobie...

Potem były dwa lata morderczej pracy w nieludzkich warunkach. - Dostawaliśmy głodowe porcje jedzenia dwa razy dziennie. Najpierw spaliśmy na gołych deskach, dopiero później, po kilku miesiącach dostaliśmy sienniki, takie cienkie. Jak zwiedzałam obóz w Auschwitz, to mi się ten nasz lagier przypomniał.

Zostały po nich tylko groby w syberyjskich lasach   HENRYK PRZONDZIONO / FOTO GOŚĆ Takie kartki z informacjami dla rodzin, przymocowane do ciężkich przedmiotów, np. kamieni, były wyrzucane z wagonów "krowioka" przez osoby deportowane na Wschód

Przeżyła, bo była "twarda" i przygotowana do pracy. - Wiejskim dziewczynom, nauczonym roboty, było łatwiej - przyznawała. - Najtrudniej było tym "miastowym". Były delikatniejsze, miały słabsze zdrowie. One pierwsze umierały.

Ponad 25 tysięcy osób - mężczyzn, kobiet, dzieci - z wywózki na Wschód nie powróciło. Ślad po ich zaginął gdzieś w syberyjskich lasach, głębokich kopalniach Donbasu. Setki śląskich rodzin nigdy nie dowiedziało się, co stało się z ich ojcami, synami, braćmi. Jak umarli, gdzie zostali pochowani?

To historia Józefa Szrubarza. Został zabrany z okolic Orzesza i wywieziony do ZSRR. W domu zostawił żonę i synów. Jego bliscy nigdy nie poznali miejsca spoczynku męża i ojca. - Właściwie nie wiem, jaka była przyczyna deportacji taty. Miałem wtedy 13 lat. Pamiętam go z opaską na ramieniu. Być może był w jakichś tajnych organizacjach patriotycznych w czasie wojny - opowiadał Stefan Szrubarz, jego syn.

Sowiecka gehenna

Józef  nie wrócił do kraju. Według relacji współwięźnia zmarł w obozie. Ale jak, w jakich okolicznościach, co stało się z jago nielicznymi rzeczami osobistymi - tego rodzina nigdy się nie dowiedziała. Człowiek, który powrócił, nie był skłonny opowiadać za dużo. To była pewna norma. Ktokolwiek wracał z łagru - milczał na temat pobytu. Czy tylko z powodu traumatycznych wspomnień? Rodzina nie otrzymała z ZSRR aktu zgonu Szrubarza. Żadnego zaświadczenia o jego pobycie i śmierci. - Jak gdyby wyparował - dodał smutno syn.

Rodziny, które nie posiadały aktu zgonu żywiciela nie miały prawa do świadczeń rentowych. Czasem urzędnicy gmin litowali się i wydawali zaświadczenia "na słowo honoru".

Przeczytaj też:

Masowe deportacje wykwalifikowanej siły roboczej spowodowały poważne problemy w funkcjonowaniu przemysłu na Górnym Śląsku. Role mężczyzn w kopalniach, hutach, na kolei i ich ciężką, fizyczną pracę, przejmowały często kobiety.

Zostały po nich tylko groby w syberyjskich lasach   Henryk Przondziono /Foto Gość Różaniec z brzozy syberyjskiej zrobiony przez księdza Rajmunda Stachurę podczas zsyłki na Syberię Własność: Centrum Dokumentacji Deportacji Górnoślązaków do ZSRR w 1945 w Radzionkowie

Górnicy stanowili najliczniejszą grupę deportowanych z Górnego Śląska na Wschód. Nie byli jednak jedyni. Wywieziono wielu innych robotników, przedstawicieli inteligencji, artystów, weteranów powstań śląskich, członków AK, przedwojennych działaczy patriotycznych, słowem tych, którzy w jakikolwiek sposób mogli zagrażać ustanawianiu nowego systemu politycznego. Najtrudniejsze w tym wszystkim jest, że masowe wywózki odbywały się " za zgodą" wielkich zachodnich mocarstw - rzekomo w ramach powojennych reparacji Związku Radzieckiego. Ostatni z deportowanych wracali jeszcze w latach 50. XX wieku.

Ci, którzy trafiali do łagrów na rozległym terenie Związku Radzieckiego, żyli i pracowali w nieludzkich warunkach. Wyniszczająca praca, choroby, ograniczony dostęp do lekarstw, żywności i wody pitnej spowodował, że wielu z nich zakończyło życie na wygnaniu. Zagadka ich życia i śmierci na sowieckich ziemiach do dziś w większości przypadków pozostaje niewyjaśniona.