AfrykaNowaka.pl |
publikacja 30.08.2010 14:00
Następnego dnia przekroczyliśmy zwrotnik Koziorożca (co upamiętniliśmy godzinną sesją zdjęciową robiąc wymyki i hopki na słupku) i około południa wjechaliśmy do dużego miasta Polokwane, za czasów Nowaka nazywanego Pietersburgiem.
Bujna przyroda Afryki Południowej Planet Janet 111 / CC 2.0
Do kolejnego miejsca noclegu mieliśmy 130 km, wstaliśmy więc wcześnie, pożegnaliśmy gorąco państwa Lemmer i ruszyliśmy na południe. W porównaniu z poprzednim dniem temperatura spadła o kilkanaście stopni, do tego wiał mocny, zimny wiatr, oczywiście prosto w twarz, z małymi przerwami, kiedy wiał z boku. Dopiero nocą zajechaliśmy na miejsce, gdzie zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci przez panią Antoinette. Manager farmy, wielki Hans, zawodnik lokalnej drużyny rugby, zaprowadził nas do wielkiego namiotu, gdzie zasłano już dla nas cztery łóżka. Po morderczym dniu spaliśmy jak zabici, nie przeszkadzały nawet chodzące w pobliżu namiotu zwierzęta.
Zwrotnik Koziorożca
Norbert Skrzyński / Piotr Strzeżysz
Złożyłem wizytę tutejszemu biskupowi. Podwieczorek, rozmowa, a potem, ponieważ dom księży przebudowują, wynajął mi pokój w hotelu, a zaprosił do stołu swego na trzy dni pobytu, jakie mam w programie, więc dach nad głową i głodu nie będzie!
Podobnie jak Nowakowi, nam również zaoferowano nocleg. Nelie Erasmus zabrała nas na dwa dni do siebie. Dom, leżący na obrzeżach miasta, był na tyle przestronny, że pomieścił jeszcze czworo rowerzystów, razem z ich rowerami i tobołkami. Nelie mieszka sama z mężem, dwoma kotami i trzema psami, jest bardzo pogodną, serdeczną, miłą kobietą i to jej właśnie zawdzięczamy możliwość obejrzenia międzynarodowego meczu Polska-RPA, będącego otwarciem mistrzostw świata w piłce nożnej dla niepełnosprawnych umysłowo, które rozpoczęły się 23 sierpnia i potrwają do 11 września.
Ale po kolei. Pierwsze popołudnie w Polokwane spędziliśmy na meczu rugby. Co prawda tylko w pubie przed telewizorem, ale i tak był to dla nas pierwszy mecz rugby obejrzany od początku do końca. A stawka szła o nie byle co. Drużyna RPA, na którą zwyczajowo mówi się Springboki, grała przeciwko Nowej Zelandii. Nazwa drużyny pochodzi od niewielkiej antylopy, doskonale przystosowanej do życia na suchych, pokrytych spaloną trawą równinach Karru czy Kalahari. Wystarcza im najgorsza pasza i właściwie nie potrzebują pitnej wody, a pomimo tego pozostają szybkie i zwinne.
Niestety, Springboki tym razem nie okazały się wystarczająco sprytne i przegrały, tracąc w ostatnich czterdziestu sekundach kilkanaście punktów. Tego wieczora kraj nie pogrążył się w szaleństwie. Nells doradził, aby tego wieczora nie chodzić już po ulicach z uśmiechem na twarzy, gdyż może to być zinterpretowane zupełnie opacznie.
Następnego dnia, w niedzielę, mieliśmy wczesną pobudkę, bo na ósmą wybieraliśmy się do kościoła. Na śniadanie Nelie podała owoce, płatki kukurydziane, chleb i mieliepap, czyli polentę – papkę z maki kukurydzianej. Bez cukru albo jakiegoś sosu trochę mało smaczna, ale bardzo pożywna. Do tego sok z mango, mleko, miód i sery. Pycha.
Msza w Katedrze Świętego Serca nie była już tak żywiołowa, jak te, które oglądaliśmy w Zimbabwe. Jedyną właściwie różnicą poza polską liturgią było to, że zamiast organów gra się na bębnach, a komunia podawana jest przez księdza nie do ust, a do ręki. Pod koniec mszy wyszedłem na ambonę i przed kilkusetosobową rzeszą wiernych streściłem historię Nowaka i opowiedziałem o naszym projekcie. Wystąpienie zaowocowało tym, że przed katedrą podeszła do nas kobieta i w trakcie rozmowy napomknęła o pobliskiej misji polskich sióstr w szkole dla niewidomych. Nelie obiecała nas tam zabrać po obiedzie.
Polokwane, szkoła dla niewidomych SILOE w misji Świętego Bernarda Norbert Skrzyński / Piotr Strzeżysz
Rankiem pożegnaliśmy się z państwem Erasmus, po czym pojechaliśmy przybić tabliczkę na terenie Katedry Świętego Serca. Zrobiliśmy jeszcze zakupy w centrum handlowym i pomknęliśmy do SILOE. Na mecz, który okazał się meczem otwarcia mistrzostw świata w piłce nożnej dla niepełnosprawnych umysłowo, jechaliśmy wynajętym busem, razem z polskimi siostrami i owiniętymi w biało-czerwone flagi czarnoskórymi kibicami. Polska, poza RPA, ma jeszcze w grupie Portugalię i Chiny, a informację tą dostaliśmy od napastnika polskiej reprezentacji, który na pytanie, jak nazywa się trener, odpowiedział: „Miron z Warszawy”. Po bardzo zaciętych dziewięćdziesięciu minutach mecz zakończył się wynikiem 3-2 dla Polski! Wśród masy południowoafrykańskich kibiców stanowiliśmy biało-czerwono kroplę w morzu, ale dawaliśmy z siebie wszystko, aby przekrzyczeć ryczące wuwuzele. W doskonałych humorach wszyscy wracaliśmy do misji – Polacy w milczeniu (zupełnie straciliśmy głos), a reszta, pomimo porażki ich drużyny, śpiewała, tańczyła i skakała po autobusie, jak na prawdziwych kibiców przystało. Ech, żeby w Polsce tak się cieszyli z porażek…. Chyba zostałbym kibicem:).