Déjà vu po afrykańsku

Eliza Czyżewska

AfrykaNowaka.pl |

publikacja 15.09.2010 14:12

A tu poszła guma! I jeszcze raz, i jeszcze... Nic dwa razy się nie zdarza? A jednak!

Déjà vu po afrykańsku  

Kolejny dzień powitał nas tradycyjnym powiewem w twarz. Dzień 4 – przed nami jedynie 80 kilometrów. Zachowaliśmy tradycyjne ustawienie Eliza z Dominikiem parli na wiatr przodem, Ewa w środku, a Sławek zamykał naszą kolumnę. Tradycyjne okazało się też to, co spotkaliśmy po drodze, po lewej sawanna, po prawej sawanna, a wszystko to odgrodzone od drogi wysokim drutem kolczastym.  Żadnego drzewka, żadnego cienia, żadnej możliwości schowania się przed słońcem (które to postanowiło dość mocno pogrzać z okazji pierwszych dni wiosny). Od kilku kilometrów, towarzyszą nam dźwięki młotów, ciężarówek, oraz kurz unoszący się przy drodze. Spokojnie. To tylko ekipy robotników kończących właśnie drogi na mundial. Po 30 km jazdy udało się trafić do przydrożnego baru (jedynego na cały dzisiejszy dystans). Szybki obiad (zupka chińska), wpis do tutejszej księgi pamiątkowej, no i w drogę. Jeszcze tylko 50 km Szybka zmiana ustawienia, dziewczyny środkiem, a panowie dookoła. No, nie było łatwo. Słońce paliło, wiatr wiał w najlepsze, a my na przekór temu postanowiliśmy dotrzeć do Wolmaransstad. No i po raz kolejny uratował nas nasz dobry duch – Basia Kukulska, a konkretniej śpiewnik, który dostałyśmy od niej w Joburgu. No rewelacja! Jechałyśmy i wyśpiewałyśmy wszystkie piosenki strona po stronie. A wkoło górki i pagórki, wiatr w twarz i cudowni, radośnie machający nam ludzie. Udało się. Naszym oczom ukazało się zupełnie inne miasteczko niż dotychczasowe (chociaż z naszym ulubionym KFC). Tym razem schronienie znaleźliśmy u rodziny farmera Pieta Botma. Nie możemy nie wspomnieć o cudownej rodzinnej atmosferze, w jakiej zostaliśmy przyjęci oraz o lokalnych przysmakach, które mogliśmy skosztować i które zostały przygotowane specjalnie na naszą wizytę.

I pękło…

Déjà vu po afrykańsku   AfrykaNowaka.pl I poszła guma...

Niedziela, pogoda piękna, wiatru o dziwo nie było. Nic nie zapowiadało tego, co miało się za chwilę zdarzyć. Niecałe 5 km od miasta spotkaliśmy naszych przyjaciół z Klerksdorp, którzy akurat przejeżdżali tą samą drogą. Jaka radość! Po kilku minutach rozmowy pojechaliśmy dalej, postój na „to i tamto” i bach. Elizie puściły wszystkie hamulce i postanowiła tego dnia złapać gumę. Trzeba było to uczcić. Szybki zjazd na pobocze i jeszcze szybsza wymiana dętki. Szacun dla naszych chłopaków za tempo! W tym samym czasie nadjechał samochód, a z niego, ku naszej ogromnej uciesze, wysiedli nasi przyjaciele z Joburga: Basia i Marek Kukulscy, oraz p. Jerzy Sobolewski (który dopiero co przyleciał z Warszawy z wizytą). Przyszedł czas na podarki. Dostaliśmy pomarańcze, piwo, no i nasze wyczekane Nowatexowe koszulki. Rowery znowu sprawne, można jechać dalej. A tu niespodzianka -znowu guma u Elizy. I znowu wymiana. Tym razem mniej skuteczna, bo przy okazji chłopcy niechcący zaciągnęli jej hamulec tak skutecznie, że przez następne 30 km nie mogła jechać. Tym razem obiad zjedliśmy w na poboczu drogi. I znowu guma, i znowu w rowerze Elizy. Po kolejnej wymianie ruszyliśmy naprzód. Po kilku kilometrach zatrzymał się przy nas samochód, a z niego wysiadł uroczy pan, który wręczył każdemu z nas po 2 butelki wody (Boże, dzięki za pana w żółtej koszulce). Około 16:00 dotarliśmy do Christiany. Pobiegliśmy do miejscowego kościoła, żeby zapytać o nocleg. Okazało się, że kościół zbudowany został w 1921 roku. Tak więc ze sporym prawdopodobieństwem Kazimierz Nowak przebywał w nim (przy założeniu, że jechał tą samą trasą co my). Niestety nie pozostawił żadnego śladu swojej bytności. I po raz kolejny gościnność mieszkańców Christiany nas przerosła. Tylko zakręciliśmy się wkoło kościoła, a już znalazła się osoba, która postanowiła tej nocy nas gościć. Noc spędziliśmy w domu Rene Smith’a i jego cudownej rodziny.

No, to z górki

Déjà vu po afrykańsku   AfrykaNowaka.pl Wzbudziliśmy ogromne zainteresowanie...

Kolejny dzień, to czysta przyjemność, przed nami 50 km, ruszyliśmy z Christiany, razem ze wschodem słońca. Postanowiliśmy zmienić taktykę. Zaobserwowaliśmy, że największe wiatry wieją między 11. a 16. Decyzja podjęta, ruszamy skoro świt, żeby zdążyć przed wiatrem. Droga okazała się łaskawa dla nas, bo o godzinie 9:30 znaleźliśmy się w Warrenton. Zjedliśmy śniadanie przy drodze i udaliśmy się do pierwszego napotkanego kościoła. Dziś jednak Ewa ma swój dzień. Na sam koniec trzy spore kolce w oponie i kapeć. Ale tym razem zupełnie na spokojnie – mała łatka i można szarżować dalej. Zanim jednak, to tradycyjne już chyba przyjęcie. Panie ze stołówki przykościelnej przygotowały nam hot-dogi (tylko z nazwy przypominały to, co określamy hot-dogiem w Polsce) ciepłą kawę i herbatę. Szybko, też znalazła się pani, która zaoferowała nam nocleg u siebie w ogródku. My postanowiliśmy jednak znaleźć misję katolicką, na której z ogromnym prawdopodobieństwem przebywał w trakcie swojej podróży Kazik. Tym sposobem, po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w miejscowym location (czyli osiedlu zamieszkałym, przez najbardziej ubogą ludność). Wzbudziliśmy ogromne zainteresowanie, gdy podjechaliśmy do misji, prowadzonej przez siostry Nazaretanki. Po kilku minutach szła za nami już prawie połowa z mieszkańców location. Niestety znowu nie trafiliśmy, bo okazało się, że siostry gdzieś wyjechały tego dnia, więc nie udało nam się z nimi spotkać. Wynieśliśmy stamtąd jednak niezapomniane wspomnienia. Zupełnie inny świat niż ten, który znamy. Świat, w którym na każdym kroku widać ubóstwo, choroby, a jednak ludzie tam są niesamowicie uśmiechnięci i mili. Mieliśmy w głowach przestrogi, które nie raz słyszeliśmy, żeby omijać location. Los chciał, że tam trafiliśmy. Po jakimś czasie wypędzeni przez muchy, które dość skutecznie nas otoczyły, wróciliśmy pod nasz zaprzyjaźniony kościół. Dość przygód na dzień dzisiejszy.