Do ziemi obiecanej

Tomasz P. Terlikowski

publikacja 07.01.2011 10:12

Księga Wyjścia stała się dla mnie rzeczywistością. Na wydarzenia sprzed tysiącleci patrzę teraz przez pryzmat tego, co dzieje się w Sudanie. Setki tysięcy osób wybiera się właśnie w podróż do swojej „ziemi obiecanej”, zostawiając za sobą ubogie, ale w miarę stabilne życie.

Wracamy do domu – uśmiecha się do mnie, zmęczony długotrwałym oczekiwaniem na ciężarówkę, która zabierze jego skromny dobytek, Michael. Obok niego na płachcie materiału (z dużym przybliżeniem można by ją określić jako koc) siedzi jego rodzina.

Do ziemi obiecanej   Tomasz P. Terlikowski Uchodźcy z Chartumu po kilka dni czekają na obiecany przez władze transport do domów na południu Urocza żona w stroju, który wnosi kolor w pustynną monotonię otoczenia i grupka dzieci w wieku od kilku miesięcy do dziesięciu lat. Obok nich stoi dobytek ich życia. Stelaże łóżek, materac, lekko połamane krzesła, plastikowe beczki i kilka walizek. Wszystko, czego „dorobili się” w czasie ubogiego życia w Chartumie i co wynieśli ze swojego ubożuchnego, składającego się z kijków i szmat domu w Mayo.

Mężczyzna jest zmęczony, bo na pustyni, bez dachu nad głową, siedzą już z rodziną od trzech dni. Władze zapewniały ich (tak jak setki tysięcy innych), że transport na Południe Sudanu, skąd przybyli, jest zapewniony, że kiedy się spakują, od razu wyruszą. Najpierw ich rzeczy na wielkich ciężarówkach, a potem oni sami. Ale to tylko obiecanki, ciężarówki wprawdzie odjeżdżają, ale nie jest łatwo się na nie załapać. Więc czekają już od trzech dni, nie mogąc wrócić do domu, bo nie wiadomo, czy w momencie nieuwagi ktoś nie wyczyta ich nazwiska i czy transport nie przepadnie. Załadunek na ciężarówkę to zaś dopiero pierwszy krok. Potem trzeba jeszcze znaleźć dla siebie autobus i cztery (przynajmniej) dni tłuc się przez sudańskie drogi do Juby (to stolica Południowego Sudanu), a potem kolejne dni do swoich rodzinnych stron. Dalej trzeba odnaleźć swoje rzeczy i urządzić życie na nowo. W miejscu, którego większość z „powracających do domu” nigdy nie znała, bo do Chartumu przybyli już ich rodzice, niekiedy dziadkowie. Do ziemi obiecanej   Tomasz P. Terlikowski

Marzenie o domu

Takich ludzi jak Michael są tysiące. Jak okiem sięgnąć, na pustyni rozciągającej się obok obozu dla uchodźców (które przez lata stało się czymś w rodzaju dzielnicy nędzy) siedzą ludzie wraz z całym dobytkiem. Do Juby i dalej ciągną ze sobą dosłownie wszystko. Lekko zardzewiałą bramę od własnego domostwa, wiatrak, połamane krzesła. Wszystko może się przydać w nowym miejscu, gdzie ceny (i to nawet za ramę do łóżka) są wielokrotnie wyższe niż w Chartumie czy nawet Warszawie. A pensje, jeśli w ogóle jakieś są, są dwudziestokrotnie niższe niż w Polsce.

Do ziemi obiecanej   Tomasz P. Terlikowski W ich oczach, choć widać zmęczenie, nie ma jednak strachu, a jest głęboka radość. Oni rzeczywiście wierzą, że za cztery, pięć dni, może za tydzień dotrą do swojej „ziemi obiecanej” (promise land – tak o niej mówią) i zaczną nowe, lepsze życie. Życie w państwie, które nie będzie już traktowało ich jak obywateli drugiej kategorii (z powodu ciemniejszego niż u Arabów koloru skóry), które nie będzie islamizowało chrześcijan i które da im możliwość pełnego rozwoju własnej afrykańskiej tożsamości. Te nadzieje związane są z referendum. 

9 stycznia Sudańczycy z Południa mają zdecydować, czy chcą powstania nowego państwa, w którym staną się w końcu obywatelami, czy też chcą utrzymać jedność Sudanu. Rozmowy nie pozostawiają wątpliwości, że większość z Południowców (także Kościół katolicki i inne wspólnoty chrześcijańskie) chciałoby separacji. – To jest nasza droga do wolności, do normalności – uśmiecha się szeroko ojciec Santino Morokomo Maurino, sekretarz generalny Sudańskiej Konferencji Biskupów Katolickich. – Tu nie da się już normalnie funkcjonować – dodaje.

Marzenia muszą być jednak skonfrontowane z twardą rzeczywistością. A ta jest taka, że aby do podziału rzeczywiście doszło, konieczne jest, by w referendum wzięło udział 60 proc. zarejestrowanych wyborców. Problem polega zaś na tym, że większość obywateli Południa zarejestrowało się (nawet jeśli mieszkali dotąd w Chartumie) już w swoich ojczystych prowincjach. Rząd z Północy robi więc wszystko, by nie dopuścić do ich powrotu, by nie mogli zagłosować i by referendum było nieważne. Dzięki temu muzułmańska i arabska Północ będzie nadal kontrolowała złoża ropy naftowej na Południu i czerpała z nich korzyści. Tyle że jeśli rzeczywiście referendum okaże się nieważne, to będzie to pierwszy krok ku kolejnej, okrutnej, jak zwykle w Afryce, wojnie. Do ziemi obiecanej   Tomasz P. Terlikowski

Krew, rasizm i święta wojna

Wojny pustoszą Sudan w zasadzie od samego początku jego istnienia. A powód jest bardzo prosty. W granicach tego kraju znajdują się dwie zupełnie obce sobie sfery. Z jednej strony jest muzułmańska, arabska Północ, z drugiej chrześcijańskie i animistyczne Południe. Za czasów Brytyjczyków były one oddzielone. Władze kolonialne broniły czarnych Afrykanów przed roszczeniami muzułmanów. Ale odchodząc, przekazały władzę nad całością kraju właśnie arabskiej mniejszości. Od tego momentu zaczęły się wojny.

Do ziemi obiecanej   Tomasz P. Terlikowski

Pierwsza z nich (zaczęta na początku lat 60. ub. wieku) zakończyła się (nie do końca, ale mniej więcej) w latach 70. Rozgorzała ona jednak na nowo już w latach 80., gdy władze Sudanu wprowadziły szariat jako prawo obowiązujące wszystkich. Reakcja Południa była błyskawiczna i rozpoczęła się długotrwała wojna, w której obie (a w zasadzie dużo więcej, bo z zawieruchy korzystali także liczni partyzanci, których głównym celem było zabijanie i grabież) strony uciekały się do okrucieństw, a dziesiątki tysięcy ludzi umierało. Czasem od kuli, ale zdecydowanie częściej z głodu.

To właśnie te zamieszki wygnały miliony Sudańczyków z ich domów i skierowały choćby do Chartumu, gdzie w biedzie, ale dało się żyć bezpiecznie.

Gigantyczne osiedla – najpierw złożone z szałasów skleconych z papieru, szmat i kupowanych za grube pieniądze gałęzi. Potem ci, którym udało się dostać jakąś w miarę stabilną pracę budowali z suszonych na powietrzu cegieł murki, a stopniowo jakąś formę stałych „domków”. I tak żyli z dnia na dzień, walcząc o pracę i godność. Próbując zachować chrześcijańską tożsamość w miejscu, gdzie czarny i chrześcijanin jest zawsze obywatelem drugiej kategorii, którego dziadkami (a pamięć o tym jest wciąż obecna) handlowali (i choć jest to nielegalne, handlują i obecnie) arabscy łowcy niewolników. Teraz nadszedł czas na powrót. A wracają już nie uciekinierzy, ale często ich dzieci i wnuki, które wychowały się na pustyni i nie znają zielonego Południa. Do ziemi obiecanej   Tomasz P. Terlikowski

Spotkanie z rzeczywistością

Radość z powrotu widoczna w oczach południowych Sudańczyków czy pobrzmiewająca w wypowiedziach na ten temat nie powinna jednak przesłaniać faktów. Choć wszyscy wzywają Południowców do powrotu do swojej ojczyzny, to w istocie nikt tam na nich szczególnie nie czeka. Ci, którzy mają rodziny, mogą oczywiście liczyć na ich pomoc. Ale pozostali mogą liczyć tylko na siebie. I na ciężką pracę w kraju, w którym nie ma pracy dla nikogo, w którym kurczak kosztuje równowartość 25 dolarów (a pensja dobrze wykształconego specjalisty to 100 dolarów), gdzie nie ma szkół. Co gorsza, mimo oficjalnej propagandy, wcale nie jest tak, że powracający są traktowani jak równi. – Dla wielu oni są tchórzami, którzy wracają, dopiero gdy życie stało się łatwe – opowiadał mi jeden z duchownych. Do ziemi obiecanej   Tomasz P. Terlikowski Załadowane skromnym dobytkiem uchodźców ciężarówki ruszają w drogę do Juby, stolicy Sudanu Południowego

Niełatwe będzie również zbudowanie własnego państwa. Na razie wszyscy politycy zapewniają, że są gotowi do wzięcia odpowiedzialności, że gdy tylko referendum się skończy, zdecydują się na wolne wybory. Nie należy jednak zapominać, że na Południu działa mniej więcej 300 różnych plemion, które nie zawsze żyją w przyjaźni i które obecnie jednoczy wrogość wobec Północy. Kiedy ten wspólny wróg usunie się (co wcale nie jest takie pewne), wówczas zaczną się walki o wpływy w nowym państwie. Walki tym mocniejsze, że u ich źródeł leżeć będzie pragnienie pieniędzy płynących ze sprzedaży ropy naftowej.

O tym wszystkim jednak na razie powracający nie myślą. Oni są jak Żydzi, których Mojżesz porwał do powrotu do Ziemi Obiecanej, ziemi ich ojców. Ich wzrok, ich nadzieje są ulokowane w tamtej nowej rzeczywistości. – Wygramy – zapewnia mnie Michael. A jego oczy, tak jak oczy jego dzieci i żony, śmieją się! A ja pozostaję pełen wątpliwości, ale też głęboko przekonany, że Sudan, Sudańczycy potrzebują naszej modlitwy. Modlitwy o pokój dla ziemi rozrywanej wojną i prześladowaniem od pół wieku. Ale także ziemi, gdzie malutka dziewczynka uratowała od głodowej śmierci swojego jeszcze mniejszego braciszka, karmiąc go porcjami mleka, które podawała mu w łusce po pocisku karabinowym. Jej postawa pokazuje, że prawdziwa miłość może się nawet posłużyć narzędziem mordu, by ratować komuś życie. Oby tak się stało w Sudanie

Do 9 stycznia i jeszcze dłużej…

Od września chrześcijanie na całym świecie modlą się o pokój w Sudanie. Inicjatywę pod hasłem: „101 dni dla pokoju” poparł sudański episkopat, propagują ją też misjonarze. W samym Sudanie od września trwają modlitwy, marsze w intencji pokoju, organizowane są międzyreligijne spotkania z muzułmanami. Misjonarze kombonianie, pracujący w Sudanie, włączyli do akcji rodaków z Polski. Chociaż  formalnie trwała do 1 stycznia, uczestnicy przedłużyli modlitwy co najmniej do czasu ogłoszenia wyników referendum. Potrzebna jest bowiem modlitwa, by referendum przebiegło w spokojnej atmosferze i by jego wyniki były uszanowane. By nabrzmiały konflikt mógł zostać rozwiązany bez rozlewu krwi. Dzięki stronie internetowej www.kombonianie.pl można uczestniczyć w rekolekcjach polsko-sudańskich Agnieszki Szałowskiej, świeckiej misjonarki kombonianki. Na stronie można tez naleźć więcej informacji o samym kraju i konflikcie, który z różną intensywnością trwa w Sudanie od ponad 50 lat.

Gość Niedzielny n1/2011