Żułów był także domem Stefana Wyszyńskiego

Agnieszka Gieroba

GOSC.PL |

publikacja 26.09.2021 08:00

Najpierw połączyła ich miłość do Boga, potem wspólna praca na rzecz potrzebujących i troska o zbawienie ludzi. W końcu oboje zostali wyniesieni na ołtarze. Nowi błogosławieni mają też związki z Lubelszczyzną.

Pokój, w którym mieszkał Stefan Wyszyński pozostał bez zmian. Agnieszka Gieroba /Foto Gość Pokój, w którym mieszkał Stefan Wyszyński pozostał bez zmian.

Kiedy na początku XX wieku matka Elżbieta Róża Czacka dostała w spadku od swej krewnej Jadwigi Poletyło majątek w Żułowie, stał się on zapleczem, z którego plonów korzystać miało Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach.

– Dziś Żułów leży na uboczu na skraju Skierbieszowskiego Parku Krajobrazowego, a 100 lat temu to ubocze było jeszcze większe. Z dala od głównych szlaków, otoczony polami i lasami, z jednym domem zarządcy i kilkoma zabudowaniami folwarcznymi był niemal pustkowiem. Uprawne pola i sady, jakie należały do majątku, wydawały plony zasilające potrzeby podopiecznych matki w Laskach – opowiada s. Benedykta Bartnik ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, założonego przez Elżbietę Różę Czacką, by służyć osobom niewidomym.

Nikt wtedy nie przypuszczał, że to odosobnione miejsce stanie się schronieniem dla potrzebujących i przyjmie pod swój dach późniejszego prymasa i błogosławionego ks. Stefana Wyszyńskiego.

– Losy matki i kard. Wyszyńskiego splotły się przed wojną za pośrednictwem ks. Władysława Korniłowicza, który został kierownikiem duchowym zgromadzenia i angażował się w dzieło matki Czackiej, zostając członkiem zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Ks. Korniłowicz był też ojcem duchowym ks. Stefana Wyszyńskiego, którego w 1926 roku pierwszy raz przywiózł do Lasek. Tak zaczęła się znajomość matki i późniejszego prymasa, a że łączyła ich wspólna myśl służenia Bogu poprzez ludzi, nić porozumienia między nimi nawiązała się szybko i trwale – opowiada s. Benedykta.

Kiedy wybuchła II wojna światowa i front zbliżał się do Warszawy, dowództwo Wojska Polskiego zarządziło, że trzeba ewakuować Laski. To wówczas majątek w Żułowie, który mógł wydawać się końcem świata, stał się miejscem schronienia dla ociemniałych, opiekujących się nimi sióstr i ks. Korniłowicza. W ten sposób na początku września w dwóch grupach mieszkańcy Lasek udali się na Wschód.

– Trzeba zdać sobie sprawę, jak wówczas sytuacja w Żułowie wyglądała. Stał tu jeden niezbyt duży dom zarządcy i było kilka czworaków, w których zamieszkiwali ze swymi rodzinami pracownicy majątku. Nikt się nie spodziewał, że to miejsce będzie musiało pomieścić niespodziewanie 150 osób – opowiada franciszkanka.

Czworaki nie wchodziły w rachubę, bo nikt nie miał zamiaru eksmitować mieszkańców, pozostał więc dom zarządcy, zwany pałacem, bo jako jedyny w okolicy nie był kryty strzechą. Był to w rzeczywistości niewielki dom parterowy z wysokim podpiwniczeniem ze względu na skarpę, na której był zbudowany. Każdy jego kąt został zajęty przez dziewczęta z Lasek i siostry. W dzień pomieszczenia służyły za jadalnię, pokoje nauki i pracy, w nocy podłoga zmieniała się w wielką sypialnię. Ciasnota była niesamowita, do tego dochodził chłód zimą, szczególnie na strychu, który został zajęty na potrzeby mieszkańców i upał latem. – By jakoś poprawić warunki mieszkańców, jedna z sióstr szukała możliwości ulokowania części podopiecznych w innym miejscu. Po rozmowie z hrabią Zamoyskim uzyskała zgodę, by część osób zamieszkała w Kozłówce, potrzebny był jednak opiekun duchowy, który mógłby z siostrami do Kozłówki przyjechać. To wówczas matka Czacka pomyślała o ks. Wyszyńskim. S. Joanna dostała zadanie odnalezienia go i zapytania, czy przyjmie rolę kapelana i opiekuna niewidomych w Kozłówce. – Z zapisków pozostawionych przez s. Joannę wiemy, że odnalazła go w rodzinnych stronach, a kiedy przedstawiła prośbę matki, ks. Wyszyński zgodził się bez wahania. Siostra miała wrażenie, że jakby czekał na jakieś zadanie, które Bóg w tym czasie miał mu powierzyć. Tak w 1940 roku trafił na Lubelszczyznę do Kozłówki – opowiada s. Benedykta.

W majątku Zamoyskich ukrywało się wiele znamienitych osób, a Niemcy mieli ten teren pod szczególną obserwacją. Kiedy aresztowali hrabiego Aleksandra Zamoyskiego, matka Czacka uznała, że w Kozłówce jest zbyt niebezpiecznie zarówno dla jej podopiecznych, jak i dla ks. Wyszyńskiego i zdecydowała o powrocie wszystkich do Żułowa.

– Ks. Wyszyński przybył tutaj w listopadzie 1941 roku i pozostał do czerwca roku następnego. W piwnicy, pośród innych pomieszczeń gospodarskich, wygospodarowano dla niego maleńki pokoik, w którym mieściło się tylko łóżko i maleńki stolik. Do dziś ten pokój pozostał niezmieniony i przypomina o niezwykłym gościu w naszym domu – mówi s. Benedykta.

Naprzeciw pokoju ks. Wyszyńskiego znajdowało się pomieszczenie, które zaadoptowano na kaplicę. Tutaj wspólnie z księdzem Korniłowiczem, który pozostawał w Żułowie od czasu ewakuacji Lasek, odprawiali Msze św., głosili konferencje dla mieszkanek, organizowali wykłady.

– Kiedy przyjechałam do Żułowa 40 lat temu, mieszkało tu wiele pań, które pamiętały czasy wojenne i pobyt ks. Wyszyńskiego. Opowiadały, że był człowiekiem wielkiego serca i życzliwości. Uczestniczył w pracach domowych, szczególnie lubił słuchać, jak panie w kuchni sąsiadującej z jego pokojem śpiewały różne piosenki. Kiedyś jedna z sióstr upomniała podopieczne, że za głośno śpiewają i przeszkadzają księdzu profesorowi w pracy. Wówczas ks. Wyszyński poprosił, by śpiewu nie przerywać, bo on bardzo go lubi. Nieraz prosił, by zaśpiewać mu jakąś konkretną piosenkę, nieraz sam w śpiew się włączał. Do wojennej codzienności ks. Wyszyński wnosił pokój i radość poprzez swoją postawę, ale i nauczanie, jakiego nie zaprzestał w tych warunkach. Wszyscy słuchali go z ciekawością, a jego konferencje wlewały nadzieję w serca – podkreśla s. Benedykta.

Żułów otoczony lasami był miejscem działalności licznych grup partyzanckich. Nie wiadomo, w jaki sposób ks. Wyszyński nawiązał z nimi kontakt, ale wiadomo, że im służył. Wychodził na długie spacery do lasu, odprawiał tam Msze św., rozmawiał z ludźmi. Czasem nie wracał kilka dni. We wspomnieniach wielu okolicznych mieszkańców zapisała się jego postać przemierzająca okoliczne pola i wąwozy. – Gdy kogoś spotykał, zatrzymywał się i nawiązywał rozmowę. Jeśli było to dziecko pasące krowę, siadał z nim i rozmawiał, pilnując bydła, jeśli pracujący w polu dorosły, towarzyszył w pracy. Często też udawał się przez pola do Surhowa, na plebanię i do kościoła, gdzie toczył rozmowy z proboszczem ks. Markiewiczem. Właśnie w surhowskiej parafii zapisała się także postać ks. Wyszyńskiego szczególnie. – Wiemy z pewnością, że ks. Wyszyński odwiedzał ks. Markiewicza na plebanii, o czym zaświadczała siostra kapłana pani Otylia Grunwald, która w czasie wojny mieszkała u brata. Wspominała ona kapłana, który przychodził na plebanię z pobliskiego folwarku w Żułowie, a robił na niej wielkie wrażenie swoją osobowością. Początkowo nie wiedziała, kim jest ten człowiek, ale brat powiedział jej, że to ks. dr Stefan Wyszyński, przed wojną bardzo znany i szanowany kapłan z Włocławka – opowiada ks. Tomasz Dumański, obecny proboszcz z Surhowa.

Wiadomo też, że ks. Wyszyński przewodniczył w tej parafii dwóm pogrzebom. Jeden z nich dotyczył zabitych przez Niemców polskich żołnierzy, którzy stawiali im opór pod Chełmem, drugi był pożegnaniem zmarłego zarządcy z Żułowa, Stefana Hołyńskiego.

– Dlaczego właśnie ks. Wyszyński przewodniczył tym pogrzebom, nie wiadomo. Pierwszy z nich miał miejsce w 1941 roku, a drugi w roku 1942, kiedy to późniejszy prymas ukrywał się w Żułowie – mówi ks. Tomasz. Wspomnienie drugiego z pogrzebów zachowało się w notatkach jednej z mieszkanek Żułowa. Zapisała ona: „Styczniowy dzień 1942 roku. Pogrzeb w Surhowie śp Stefana Hołyńskiego, wielce zasłużonego pracownika Żułowa. Wspomagając chorych i opuszczanych jeńców, zaraził się nieuleczalną chorobą. To był święty człowiek, każdy z nas bardzo przeżył jego śmierć. Ale oto ksiądz Wyszyński prowadzi kondukt i wygłasza natchnione przemówienie żałobne, które dla nas w tym momencie jest wielkim umocnieniem. Ile dodał nam siły i otuchy w tak smutnym dla nas czasie”.

Latem 1942 roku ks. Stefan Wyszyński opuścił Żułów, udając się do Lasek, gdzie wraz z matką Elżbietą Czacką włączył się w pomoc potrzebującym. Po latach mówił do sióstr, że zarówno Żułów, jak i Laski mają w jego sercu szczególne miejsce i nikomu miłości nie odmawia. Splecione losy dwojga ludzi oddanych całkowicie Bogu znalazły swój finał podczas wspólnej beatyfikacji.