Czas na gorzki cukier

Marcin Wójcik; GN 20/2011 Łowicz

publikacja 10.06.2011 23:25

Leśmierz bez fabryki. Ostatecznie mieszkańcom wioski nie udało się ocalić ani orła, ani matki.

Czas na gorzki cukier Marcin Wójcik/ GN 1. Zyta Ewiak pracowała w cukrowni na różnych stanowiskach. Przyjechała do Leśmierza jeszcze w czasie wojny. 2. Wiesława Klimczak przez 35 lat była główną księgową w cukrowni. 3. Irena Pływaczyk lubi oglądać stare zdjęcia. Dla wielu fotografii wspólnym mianownikiem jest cukrownia

Dopiero co wyleciał airbus do Nowego Jorku, a zapowiadają koniec odprawy pasażerów z biletami do Tokio. W strefie bezcłowej ruch. Kto nie ma ochoty na zakupy, może przysiąść w poczekalni i popatrzeć, jak za szklaną ścianą wzbijają się w niebo samoloty. Tak właśnie zrobiła Zyta. Siedzi w bezruchu i patrzy, nawet okiem nie mrugnie, jakby w ołtarz patrzyła. Szczupła, elegancka, jej mleczne włosy zdradzają lata, ale i tak nie wygląda na 85. Wchodząc po schodach na pokład, Zyta czuje się jak gwiazda filmowa. Odwróciła na chwilę głowę, spojrzała na taras widokowy, pomachała szkolnej wycieczce na pożegnanie. Kiedy weszła do środka, stewardessa wskazała jej miejsce przy oknie. Mówiła coś po angielsku, ale staruszka nie rozumiała. Zaraz po tym, jak schowała do torebki zdjęcie wnuczki, co pielęgniarką jest na obczyźnie, airbus wzbił się ponad chmury...

– Dzisiaj nie widziałam jeszcze samolotów, ten tam to dopiero pierwszy – mówi Zyta Ewiak, wpatrując się w biały ślad na niebie. Siedzi na lichej ławce przed oknem kamienicy, w której mieszka. – Oj, jak ja chciałabym choć raz w życiu polecieć samolotem! – marzy.

Zyta podniosła się z ławki i poszła powiesić bieliznę na sznurze rozwieszonym między odrapaną kamienicą a komórkami lokatorskimi. Wiele kobiet z Leśmierza, tak jak Zyta, nie planuje dnia na pranie. Rano spojrzą w okno, zobaczą słońce na horyzoncie i włączają automat, kupiony jeszcze w tych dobrych czasach.

Kobiety z Leśmierza nie pieką ciasta tylko w sobotę, ale i we wtorek czy nawet w środę, bo na emeryturze mają na to czas. Po śniadaniu obierają jabłka, gniotą margarynę, wyrabiają ciasto i wstawiają do piekarnika, kupionego jeszcze w tych dobrych czasach.

Wiele kobiet z Leśmierza, kiedy słońce przestaje dokuczać, siada na ławkach przed kamienicami i na skwerku, tuż obok Ośrodka Kultury. Ławki swoje lata mają, słońce farbę zdarło. Zamontowano je jeszcze w tych dobrych czasach.

Wiele kobiet osiedliło się w Leśmierzu, gdy wieś cukrem stała. Komu udało się zahaczyć w cukrowni, ten mówił, że los się do niego uśmiechnął. Dzisiaj uśmiechają się tutaj ewentualnie do wspomnień.

Irena słodzi kawę

Kura jeszcze rano zniosła jajko, a już po południu ktoś domagał się od niej rosołu. Irenka capnęła pierwszą lepszą nioskę i owinęła ją płaszczem z zamiarem przyduszenia. Później zaniosła zdobycz lubemu, który przebywał w miejscu przypominającym łagier, obóz czy coś w tym rodzaju. Irenka nie miała zbyt wiele czasu i dlatego zaraz wróciła do domu, gdzie czekała na nią niemiecka rodzina. Miała swój pokój, nikt jej nie zamykał na kłódkę czy skobel. Jako pracownik przymusowy z Polski pomagała saksońskim gospodarzom w obejściu – doiła krowy, zbierała jaja, karmiła kury, parzyła w parniku ziemniaki dla trzody. Kiedy skończyła się wojna, wróciła do Polski i osiadła w Leśmierzu. Mąż gotował cukier, ona gotowała obiady w pracowniczej stołówce, a później w przedszkolu...

– Lubię oglądać stare fotografie – mówi Irena Pływaczyk, grzebiąc w hałdzie czarno-białych zdjęć, rozsypanych w kuchni na stole. – O, proszę spojrzeć. Jest zabawa na zakończenie sezonu w cukrowni. A to mój syn. Zmarł na raka. Proszę spojrzeć na moją córkę, jaka piękna kobieta! O trzeciej ma wrócić z pracy. Zamieszkała tutaj, by się mną zaopiekować na stare lata. Ja mam problemy z chodzeniem, nogi odmówiły posłuszeństwa, ale tak o kulach to przejdę. Lekarz kazał jak najwięcej chodzić. Córka zawsze mnie pyta, czy byłam na spacerze. Proszę, proszę się częstować sernikiem. Kawę zaraz zrobię.

Siedzimy w niewielkiej kuchni. Za oknem straszy wielki komin i mury opuszczonej cukrowni. W kawie ląduje łyżeczka cukru. Pewnie niemiecki albo sprowadzony z Indii. Irena mówi, że nie jest tak słodki, jak ten z Leśmierza. Można by nawet rzec, że niekiedy gorzki. Zależy od dnia i nastroju.

Wiesława nie patrzy w okno

Wiesława, jak zwykle, została dłużej w pracy, bo musiała podliczyć buraki na liczydle, takim samym, jakie noszą w tornistrach pierwszoklasiści. Główna księgowa liczydłem operuje sprawnie, zapisuje stosy papieru, chce przyśpieszyć, więc pisze przez kalkę. Podwładne patrzą na nią, pomocy szukają, gdy coś nie idzie jak powinno. Główna księgowa wie, jak każdą zagwozdkę rozwiązać, bo cukrownia inwestuje w zasoby ludzkie i często wysyła ją na szkolenia do Warszawy. Tam poznaje koleżanki po fachu...

Wiesława Klimczak stawia pełną cukiernicę na stół, później ciastka i kawę. W wielkim salonie mnóstwo zdjęć na ścianach. Są dzieci, wnuki, świętej pamięci mąż. Opowiada o dniach, kiedy nie mogła zerkać przez okno sypialni, bo zbyt mocno kłuło ją w piersiach. Faktycznie, widok to straszny patrzeć, jak mordują matkę. Pocięli ją w biały dzień. Ktoś w białych rękawiczkach zlecił morderstwo. Główna księgowa poświęciła matce 35 lat swojego życia, ale i na emeryturze nieraz ratowała z opresji i podliczała buraki w komputerze.

– Serce mi się krajało, gdy patrzyłam przez okno, jak tną cukrownię i magazyny. Ale nawet, gdy nie patrzyłam, to i tak słyszałam te straszne odgłosy. Cukrownia była naszą matką, dawała pracę, dzieci pracowników wyjeżdżały na wakacje, jak ktoś nie miał pieniędzy na kształcenie, to mu pomagała. Żałujemy jej – mówi przygnębiona.

Zyta godła żałuje

Kiedy Niemcy szli do Leśmierza, kilku mieszkańców wyrwało się z domu i pobiegło do parku, by strącić z postumentu orła. Ptaszysko nie wzbiło się w niebo, ale runęło do stawu. Betonowy orzeł przeleżał wojnę na dnie, zakonserwowany mułem jak jakiś egipski władca. Jezioro stało się jego tymczasowym królestwem. Tylko mieszkańcy znali jego kryjówkę i na szczęście nikt go nie wydał. Niemiec przechodził codziennie i niczego się nie domyślił. Może gdyby zażywał kąpieli w stawie i zanurkował raz i drugi, dostrzegłby skrzydła albo dziób.

Po wojnie orzeł znowu wylądował na postumencie w parku. Otoczono go szacunkiem, każde dziecko znało jego historię. Park odwiedzały matki z wózkami, przysiadywali na ławeczkach emeryci. Ale z roku na rok coraz mniej na temat orła mówiono, nikt nie pytał, skąd pochodzi, coraz mniej ludzi siadało na ławeczkach w parku.

– Dzisiaj stoi w wielkich krzakach i zarasta – żałuje Zyta. Tak naprawdę nie o ptaszysko teraz tu chodzi. Po zamknięciu cukrowni w 2008 roku najstarsi mieszkańcy boją się, że młodzi nawet ukłucia w sercu nie poczują, słodząc kawę niemieckim cukrem. Z czasem i cukrownia pewnie zarośnie. Będą obok niej przechodzić obojętnie, tak jak obok tego orła w parku.