publikacja 08.03.2017 18:37
Kościół przetrwał kolejne, małe oblężenie. W myślach powracają słowa: "A bramy piekielne go nie przemogą".
Parę minut przed pierwszą, Krakowskie Przedmieście, okolice bazyliki Świętego Krzyża. Kilkanaście osób w czarnych strojach wlecze za sobą mały głośnik. Mają także naprędce wykonany z kawałka kartonu transparent z napisem „Konferencja Episkopatu Polek”, a w rękach trzymają kilka balonów i parasolek. Po chwili rozpoczyna się stara śpiewka: Kościół dyskryminuje kobiety, narzuca wszystkim swoją ideologię i sięga do naszych kieszeni po grube miliony. Ponadto biskupi służą władzy, odbierają ochronę prawną ofiarom przemocy, zakazują aborcji i współżycia seksualnego przed ślubem (doprawdy zaskakujące).
Nowocześni ciemnogrodu nie lubią, ale mimo że jest ich w stolicy tak wielu, tym razem zawiedli. Frekwencyjna klęska: protestujących słucha czterdzieści, może pięćdziesiąt osób. Nie pomagają darmowe cukierki i „charyzma” liderek, które krzykiem i przekonującym tonem głosu starają się zachęcić do protestu przechodniów.
Ulica żyje jednak własnym życiem. Zadowolone studentki z kwiatami w dłoniach (w Dzień Kobiet uliczny handel tulipanami kwitnie) biegną na kolejne zajęcia, ktoś śpieszy się na autobus, do kiosku ustawia się kolejka. Kilku mężczyzn zrobiło sobie przerwę na papierosa i z rozbawieniem obserwuje zdzierające sobie gardło organizatorki, a matka z dzieckiem podchodzi do nich i pyta, dlaczego ten protest taki smutny i czarny – przecież trzeba się cieszyć, w końcu to kobiece święto.
Jakoś ten feminizm nie przechodzi, nie wzbudza szerszego zainteresowania. Taki niepoważny wydaje się pod tym kościołem, który wielokrotnie niszczony, nieprzerwanie stoi tutaj od początku XVI w. Dzisiaj broni go kilku facetów, którzy z różańcami w dłoniach nikomu nie pozwalają wejść, nawet na schody. Niektórym może się to wydawać komiczne: starsi panowie z kamiennymi twarzami stoją nieruchomo przed świątynią i czekają, aż to wszystko się skończy. Nikt ich nie zaczepia, nie szturcha, nie bije, ale nie brakuje ironicznych uśmieszków i złośliwych komentarzy ze strony uczestników protestu. Na schodach stoi także zasmucony proboszcz, który w ciszy i z pokorą znosi wypowiadane na dole bluźnierstwa.
Czarne baloniki, symbolizujące złych, uciskających lud biskupów, lecą do nieba, a rozwrzeszczane feministki machają im na pożegnanie. Protest dobiega końca, a do świątyni znowu zaczynają napływać ludzie, którzy pomiędzy obowiązkami szukają chwili na spotkanie z Bogiem. Gdyby policzyć ich wszystkich, okazałoby się, że w ciągu kilkunastu minut do kościoła wchodzi więcej osób, niż jest uczestników głośnej manifestacji.
Protesty feministek są takie przewidywalne: zarówno jeżeli chodzi o treść, jak i o frekwencję...