publikacja 13.08.2020 12:14
Przy całym wojennym entuzjazmie w wojnie o dobre cele zbyt często sięgamy po nie mające nic wspólnego z Ewangelią środki.
„…cóżeś ty za pani, że w twoim rzemiośle potrzebni kapłani”. Jesienią 1978 roku staliśmy na peronie dworca kolejowego we Włocławku i po raz ostatni śpiewaliśmy tę legendarną dla naszego pokolenia piosenkę, żegnając odjeżdżających do Bartoszyc współbraci kleryków. Jedno smucili się nie wiedząc zbytnio co ich czeka. Inni cieszyli uniknąwszy losu wsiadających do pociągu.
W tym samym mniej więcej czasie słuchaliśmy konferencji. Nie pamiętam już – dzień skupienia, rekolekcje, czy ojciec duchowny. O Kościele wojującym, oczyszczającym się i w chwale. Nie wiem, wrodzony sceptycyzm, młodzieńczy brak pokory, czy dobra katecheza i dwie przeżyte oazy, sprawiły, że argumenty mówcy jakoś do mnie nie docierały. Już wtedy bliższa mi była wizja Kościoła pielgrzymującego.
W stanie wojennym dzień skupienia prowadził ojciec Stefan Miecznikowski SJ. Na jednej z konferencji zarzucił słuchaczom, że siedzą bezpiecznie w seminaryjnych murach i nie mają pojęcia o cierpieniach ludzi pozamykanych w „internatach”, wyrzucanych z pracy, bitych i prześladowanych. Zawrzało w mnie i nie tylko. Jak to nie mamy pojęcia? Koledzy znacząco spoglądali na chór. Usiadłem do organów i po ostatnich słowach rekolekcjonisty uderzyłem tutti: „poprzez kraj przeszedł okrzyk grobowy… Ojczyzno ma…” Z perspektywy czasu widzę, że to jednak ojciec Stefan miał rację. Ale też widzę, że tamten dzień skupienia był kolejnym ogniwem formowania kapłanów wojowników.
To w wielu z nas zostało. Nie tylko dlatego, że żołnierskiego ducha wynieśliśmy z seminarium. Podział na swoich i obcych jest bardziej klarowny, zdefiniowany wróg pozwala zewrzeć szyki i określić kierunki działania, rośnie znaczenie dowódcy, zaangażowani na froncie mają świadomość uczestnictwa w czymś wręcz epokowym. Bez względu na straty wszyscy utwierdzają się w przekonaniu o własnej wielkości.
Co będzie gdy kolejną wojenkę przegramy?
Taką możliwość również trzeba przewidzieć. Więcej, z perspektywy Ewangelii przegrana wpisana jest w naszą drogę. Bo, po pierwsze, nie jesteśmy z tego świata. Po drugie przy całym wojennym entuzjazmie w wojnie o dobre – w naszym przekonaniu – cele zbyt często sięgamy po nie mające nic wspólnego z Ewangelią środki.
Być może taka przegrana będzie szansą na przedefiniowanie naszego zaangażowania. Pielgrzymka, nie wojna. Ta zakłada zgodę na nieznane, możliwość spotkania różnych ludzi, w pewnym sensie czyni zależnymi od hojności bliźnich, co najważniejsze uczy iść wraz z innymi. „Zmusza cię ktoś, by iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące”. Wspólne pielgrzymowanie jest nie tylko przemierzaniem fizycznej przestrzeni. To również szansa, by pokonać dystans dzielący serca i umysły, poznać siebie słuchając i próbując zrozumieć. Zwłaszcza wtedy, gdy posługując się tymi samymi pojęciami, wkładamy w nie różne treści, nadajemy nowy sens słowom.
Pielgrzymować zatem to iść obok słuchając cudzej historii, próbując ją zrozumieć, ale i rezygnując z prowokacji, insynuacji, oskarżeń. Być może w pewnym momencie trzeba będzie powiedzieć: nie jestem w stanie cię zrozumieć, ale mogę cię szanować. Choćby drugiemu tego szacunku zabrakło. Przy czym z punktu widzenia Ewangelii najważniejsze jest „choćby”.
Wojenko, wojenko...