publikacja 15.07.2011 11:25
”Podróżować? Aby podróżować, wystarczy istnieć. Jadę od dnia do dnia jak od stacji do stacji w pociągu mojego ciała lub mojego przeznaczenia, przyglądając się ulicom i placom, gestom i twarzom, zawsze takim samym i zawsze różny, czyli takim, jakie w istocie są pejzaże.
Spotkanie w buszu
(Dominik)
Wczoraj kładłem się w nienajlepszym humorze. Ulla i ja mieliśmy czuliśmy się po całym dniu jazdy w ukropie po prostu kiepsko, a termometr wskazał 38 stopni gorączki. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę co to może oznaczać. Dlatego pobudka odbyła się na spokojnie, dopiero po piątej rano. Na szczęście rano już nie gorączkowaliśmy i czuliśmy się dużo lepiej. Na dodatek słońce nie wzeszło wcale, tzn. schowało się za chmurami i dzięki temu powietrze było całkiem przyjemne. Jechało nam się dobrze, i jeszcze przed południem dotarliśmy do Singako (akcent na „o”). Spodziewaliśmy się większej miejscowości, powiedzmy takiej jak Kyabe, a tym czasem ani zasięgu telefonicznego, ani możliwości zrobienia testu na malarię, ani sardynek w butiku, ani nawet cebuli. Za to obowiązek rejestracji i owszem. Korzystając z okazji, wyłożyłem małomównemu subprefektowi nasz cel podróży i poprosiłem o wpis do książeczki-pałeczki. Pooglądał ją, poprzewracał strony, wreszcie skupił się i napisał: „Widziano dnia 4 VII czworo turystów na rowerach w Subprefekturze Singako”. To wypisz-wymaluj treść wpisów Nowaka w jego kronice!
Wysiłek cyklisty-pchacza błotnego niestety idzie na marne, bo posuwamy się w tempie żółwim, a końca gehenny nie widać. Dziewczyny krzyczą z wysiłku, razem z Andrzejem staramy się im pomagać, ale sami nie dajemy sobie lepiej rady. To nie ma sensu. Dość. Mamy za mało informacji, nie wiemy nawet, czy przed jeziorem będzie jeszcze jakaś wioska. Do tej pory były co chwilę, więc nie uznałem za ważne, żeby zapytać o to w Singako, a tym czasem warunki się zmieniły. Wody mamy całkiem sporo, ale nie do pełna. Pijemy jak smoki i jesteśmy totalnie ubłoceni. Co robić? Zarządzam zwiad.
Dziewczyny zostają z rowerami w cieniu akacji, a my z Andrzejem po bidonie wody i w drogę pieszo przez sawannę. Tak, to prawdziwa sawanna. Nie ma już krzewów bawełny ani żadnych innych śladów ludzkiej ingerencji, tylko przestrzeń usiana akacjami i błotnisty trakt. Idziemy w milczeniu, jeden za drugim, bo tak dyktuje wąski szlak. Może uda się dotrzeć do jakiejś wioski, a może chociaż spotkać jakichś ludzi i zapytać ich co i jak przed nami? Tymczasem pejzaż przypomina ten z filmów przyrodniczych z rodzaju „Lwia rodzina w Serengetti”. Nikt nas co prawda nie straszył lwami, ale wiemy, że w Parku Narodowym Zakuma, odległym nie aż tak bardzo, bo może 150 km, na pewno można spotkać te duże kociaki.
Tymczasem Andrzej nagle przystanął i mówi: gazela! Tam uciekły! Dwie sztuki widziałem! Idziemy dalej. Busz się przerzedza, następnie gęstnieje, aż w końcu, po trzech kwadransach marszu wypadamy na wielką otwartą przestrzeń. Spacerują po niej wielkie ptaki, próbujemy je podejść do zdjęcia, ale uciekają. Odpoczywamy w cieniu drzewa. Dalej iść nie ma sensu, kiepska sprawa, nic nadal nie wiemy. O! na drzewie jakieś dziwne wielkie owoce! To drzewo chlebowe, to samo, na tle którego Kazik sfotografował się w Południowym Sudanie, pozując z rowerem odwróconym do góry nogami. Ciekawe, czy owoc jest jadalny… Może dziewczyny będą wiedzieć? Bierzemy kawałek i wracamy. Nagle zauważam psa, nie wygląda na dzikiego, ma obrożę. Muszą tu gdzieś być jacyś ludzie. Idą! Jeden z dzidą i dwóch też z dzidą! Podchodzimy w ich stronę, oni lekko skonfudowani, ale pokazujemy przyjazne gesty i już po chwili witamy się z wysokim starcem z plastrem pod okiem i dwoma chłopcami. Każdy dzierży w dłoni najprawdziwszą lancę z ostrzem z zadziorami, a starzec nawet dwie. Okazuje się, że mówi całkiem sprawnie po francusku. Pytam. Wioska jest za jakieś 5 km stąd, nad rzeką. Nie, nie mają studni, piją wodę z rzeki. Za rzeką droga ma być znacznie lepsza. A wy myśliwi? A… tak sobie chodzimy po okolicy – odpowiada nieco zmieszany pytaniem starzec. A są tu gazele? – nie daję za wygraną. O! i to bardzo dużo! A jak na nie polujecie? Kryjecie się i czekacie na zwierzę? Nie, puszczamy psa, a jak słyszymy odgłosy walki, to dobiegamy i kończymy sprawę włóczniami. Na koniec jeszcze pytam, czy to jadalne, pokazując owoc chlebowca w ręku. Nie, tylko małpy to jedzą. No te, goryle. Goryle? Są tu goryle? Nie, tu nie, ale tam nad rzeką przyjdą wam powiedzieć dzień dobry! – z uśmiechem puentuje. A możemy sobie zrobić zdjęcie z Wami? – pytam, bo czuję, że będziemy wyglądać dokładnie jak na zdjęciu Kazika z Szillukami. A jakimś groszem sypniecie w zamian? – chytrze odpowiada starzec. Pewnie, mam na szczęście kilka monet w kieszeni. Pozujemy po kolei, jak dobrze, że Andrzej wziął aparat. No to dziękujemy. A trochę wody by się może znalazło dla nas? – pyta na koniec zerkając na mój bidon. Pewnie! – odpowiadam z lekkim zakłopotaniem, że sam nie zaproponowałem. Piją powoli, uważnie, najpierw starzec, potem chłopcy, wodę z Pluszem.
Wracamy do dziewczyn z wieściami. Decydujemy wyczyścić rowery możliwie jak najdokładniej, a następnie spróbować jechać. Na szczęście nasze przewidywania się sprawdziły – błoto przez te dwie godziny zdążyło nieco obeschnąć i mogliśmy swobodnie dalej pchać rowery i nawet jechać. Docieramy do drzewa chlebowego, próbujemy sobie robić zdjęcia, ale trudno o podobny kadr do Kazikowego wzorca. Jedziemy dalej, z decyzją, że dziś zanocujemy we wiosce. Jazda przez akacjowy busz – pierwsza dziura, naturalnie kolec akacji. Szybka zmiana dętki i jedziemy dalej. Po chwili z gęstego buszu wyłania się przed nami widok niezwykły: malownicze koryto rzeki ze stromym kilkumetrowym piaszczystym klifem, a po lewej stronie kapany wioski murzyńskiej. Jest pięknie! Kasia niechętnie jedzie z nami do wioski, najchętniej zanocowałaby tu właśnie. Ale decyzja wcześniej podjęta, chcemy to przeżyć. Wjeżdżamy między zabudowania, wioska jest maluteńka, raptem 3-4 zagrody. Okazuje się, że mieszkańcami nie są Murzyni szczepu Sara-Kabo jak do tej pory, ale Gula. Prowadzą nas na podwórko szefa wioski. Tam przywitani, pytamy o podstawowe sprawy fizjologiczne i bytowe. Ktoś pyta, czy nie chcemy kupić ryby. Pewnie, że chcemy, ale najlepiej gotową do zjedzenia! Naszym oczom ukazuje się piękna sztuka przysmaku tutejszych wód – capitain. A może chcecie drugi? Uwędzimy i damy Wam jutro na drogę? Nie, zjemy dzisiaj! Decydujemy zgodnie z Andrzejem, bo przecież dziś nawet obiadu nie jedliśmy. Cena korzystna, dobijamy targu.
W oczekiwaniu na rybę, patrzymy, jak męska i dorosła część wioski, układa się na matach do wspólnego posiłku. Będą jeść z jednej szerokiej tacy. Boule (ciasto z prosa) i gotowane ryby. Wydzielają część i dają ją nam. Nie szkodzi, że czekamy na swoje. Odmawiać ani nie wypada ani nie chcemy. Jemy. Nasz prywatny, przywieziony jeszcze z kraju ryż już gotowy – oddajemy go im w rewanżu. Przyjmują komentując między sobą z uśmiechem i czy aby na pewno nie chcemy. Nie, zjemy naszą rybę z waszym boulem. Kobieta przynosi w końcu nasze danie. Taca ogromna, na pewno całej nie zjemy, od razu odstępujemy ok. 1/3. Dziękujemy, ale Wy za to przecież zapłaciliście! Nie szkodzi, jedzcie, nie damy rady sami!
Obiedzeni pyszną rybą zasypiamy w moskitierach w ostatnich głosach kładącej się spać wioski oraz nieodłącznym cykaniu świerszczy.
5 VII wtorek