O tym, że mnich czasem wspina się na Mnicha, zakonnik może być ratownikiem górskim (i odwrotnie), a opatrując złamane kończyny można leczyć zranione dusze opowiada o. Leonard Węgrzyniak OP, wieloletni kustosz sanktuarium na Wiktorówkach i ratownik TOPR.
Wojciech Teister: Pewien pasterz z Podhala chce zostać misjonarzem w Brazylii. Uczy się portugalskiego. Przyjmuje święcenia. Przełożeni mówią: "nie" i ląduje w środku tatrzańskich lasów. Nie ma ojciec żalu do ówczesnego prowincjała?
O. Leonard Węgrzyniak OP: - Czy żal, czy nie żal, w zakonie ślubujemy posłuszeństwo. I to się naprawdę sprawdza (śmiech). Święcenia miałem 4 kwietnia, a 20 trzymałem w ręku dokumenty z kurii, że idę do Królowej Tatr. I tak mi na gazdowaniu tutaj zleciało 35 lat. W 2007 r. Zmienił mnie o. Marcin, ale wracam tu zawsze z sentymentem.
To widać. Jak zobaczyłem dziś ojca witającego się przed ślubem z góralami, to od razu skojarzył mi się obrazek takiego dobrego ojca rodziny.
- Bo i to jest moja rodzina. Sami przyjaciele i znajomi z okolic.
Tych góralskich ślubów macie tutaj sporo.
- Ale nie tylko takich. Trzeba by naprawdę dużej parafii, żeby miała tyle ślubów, co Wiktorówki. Często też pojawiają się tutaj ratownicy TOPRu. Żenią się, dzieci swoje chrzczą tutaj. U Królowej Tatr. O opiekę Ją proszą. Nad sobą, nad rodzinami. Większość z nich to moi znajomi. Atmosfera zawsze taka rodzinna temu towarzyszy.
Znajomi z TOPRu. Ojciec jest ratownikiem?
(śmiech) – Tak się jakoś poukładało. Troszeczkę z potrzeby. Dlatego, że tutaj byłem. A ciągle coś się działo i trzeba było komuś udzielać pomocy. Do najbliższego telefonu było daleko. Na Zazadnym w leśniczówce – o ile się kogoś zastało. Ale to ponad pół godziny biegiem. W drugą stronę telefon był na Łysej Polanie, na straży granicznej. Komórek w tamtych czasach nie było. A potrzeba taka była, żeby mieć środki opatrunkowe, leki, łączność ze światem. Od tego czasu mamy na Wiktorówkach radiotelefon. Z drugiej strony jest przyczyna koleżeńska. Wielu kolegów ze szkolnej ławki było w TOPR. Przysięgę składałem w 1974 roku.
Wcześniej kurs ratownika. Bardzo intensywny. Jak to ojciec wspomina?
- No, bardzo, ale to bardzo intensywny. Wspinaczka, narciarstwo, znajomość topografii, przygotowanie medyczne. W tej chwili nic nie możesz dać turyście bez obecności lekarza. 30 lat temu było inaczej. Były pewne objawy i trzeba było działać, ratować. Zastrzyk dać, leki podać.
W większych akcjach brał ojciec udział?
- Ano trochę brałem. Niektóre prowadziłem nawet. Najmocniej pamiętam akcję na Wołoszynie. Ściągaliśmy stamtąd chłopaka, któremu spadający kamień zmiażdżył stopę. Warunki trudne były. Sprawa tym ciekawsza, że Wołoszyn to rezerwat. Kiedyś od Wodogrzmotów zaczynał się i piął na grań szlak Orlej Perci, ale jeszcze przed wojną ten odcinek zlikwidowali i utworzyli rezerwat. Teraz nie można tam chodzić. Jako ratownik miałem parę razy okazję zobaczyć na własne oczy takie zakazane miejsca.
Orla budzi emocje do dzisiaj. A w zimowych akcjach brał ojciec udział? Pytam, bo pochodzę z Tychów. Ofiary lawiny pod Rysami sprzed dziesięciu lat to byli mniej więcej moi rówieśnicy. Tamta tragedia do dziś budzi emocje.
- Byłem pod Rysami. Nieraz pracowało się na lawinisku. To są ogromne emocje. Lawiny są nieprzewidywalne. I niebezpieczne. Także dla ratowników, jak w 2001 roku pod Szpiglasową Przełęczą. Dwóch ich wtedy zginęło. Bartek Olszański i Marek "Maja" Łabunowicz. "Maja" go nazywaliśmy, bo lubił na skrzypcach „Pszczółkę Maję” wygrywać. I tak mu już zostało.
Ojciec w jakim ratownictwie się specjalizuje?
- Połamane kończyny. I zranione dusze. (śmiech)
Sekcja ratownictwa duchowego TOPR. Dużo stałych bywalców ma ta duchowa stacja pogotowia na Wiktorówkach?
- Stałych parafian nie ma. Głównie turyści. Ale też miejscowi z szerokiej okolicy. Dużo górali przychodzi do Królowej. To jest taka – jak to mówią – nasa Matka Bosko. Latem mają gości, więc rzadziej się pojawiają. Ale też mają zasadę, że przynajmniej raz w roku chcą tutaj być. Jak kończy się sezon wakacyjny to ciągną tu całymi rodzinami.
Bardzo się przez te 30 lat zmienili bywalcy Tatr?
- Górale jacy byli, tacy są. Tradycyjnie – jak chodzili na Wiktorówki tak nadal chodzą. Turystów znacznie przybyło. Młodzieży dużo. I całe, zorganizowane grupy. Oazy, studenci. Niekiedy bywało w sanktuarium i 15 mszy dziennie. A czy się zmienili? Tak to z ludźmi jest, że się zmieniają. Jedni na gorsze, ale nie brak i takich co na lepsze. Coraz więcej jest takich, którzy przyjeżdżając na dłużej w góry pierwszą i ostatnią wycieczkę idą tutaj. Najpierw się z Maryją przywitać. Potem podziękować za szczęśliwe powroty. Są tacy co przychodzą do nas, a są i tacy, do których my idziemy.
Do schronisk. Ojcowie odprawiają msze w Pięciu Stawach, Morskim Oku i Roztoce. To długa tradycja?
- Od początku, gdy tylko dominikanie zjawili się w Tatrach. Na Morskim Oku pierwotnie msza była sprawowana przy szałasach na taborisku taternickim. Teraz jest w pawilonie na Włosienicy. Na Stawach za komuny władze zabroniły odprawiać na jadalni, to właściciele udostępnili prywatną część schroniska. Kto z turystów chciał, ten mógł uczestniczyć. Teraz znów msza jest w jadalni. Stała pora, niedziela 21:00. Zwykle ojciec, który w niedzielę idzie na Pięć Stawów ma w poniedziałek wolny dzień, więc może sobie zrobić wycieczkę w góry. O ile jest pogoda. Bo jak na niego leje, to prostą i najkrótszą drogą, przez Roztokę z powrotem.
Od kiedy ojcowie są na stałe na Wiktorówkach, przez okrągły rok?
- Pierwsza zima to był czas wojny jaruzelsko-polskiej.
Od stanu wojennego?
- Dokładnie 13 grudnia tu przyszedłem. Dotarły do nas słuchy, że trzeba pilnować kaplicy, bo jest zagrożona. Podobno ktoś chciał ją podpalić. Więc pilnowałem. Z Bożą pomocą skutecznie. Ale pusto tu było jak nigdy.
Zima w sercu Tatr to gwarancja trudnych warunków, szczególnie kiedy nie ma prądu, jak tutaj.
- Góral "se" poradzi.
Góral "se" poradzi w wielu sytuacjach. I w kaplicy i na granicy. Wie ojciec co mam na myśli?
(śmiech) – Chyba się domyślam.
Przemytnik w habicie. Niecodzienny widok. Niektórzy mówią, że największy przemytnik na południowej granicy, bo transporty książek liczyło się w tonach. Pod habitem chyba się to wszystko nie mieściło?
- Skąd! Transporty jeździły w ciężarówkach. Śląsk nam dużo pomagał. Bp Zimoń wypisywał nam listy polecające do proboszczów, żeby nie bali się z nami rozmawiać. Paczki były do 10 kg. Porządnie folią zawinięte. Dostarczało się je do wiosek na granicy. A tam jak to na granicy. Słowacy mieli pola u nas, nasi na Słowacji, więc jeździli z paczkami przykrytymi sianem. Drugi kanał to były ciężarówki z pracownikami na robotniczym przejściu granicznym w Jurgowie. W tą stronę wiozły robotników to po co miały wracać puste? Tutaj faktycznie załadunki ważyły kilka ton. Mieliśmy układ z niektórymi wysoko postawionymi przedstawicielami WOK, że przewozimy tylko książki religijne. Wyjątek robiliśmy dla Karty Praw Człowieka ONZ. Znaliśmy tylko bezpośrednie ogniwa łańcucha przerzutowego. Wiedziałem od kogo dostałem i komu dałem. Nic więcej. Tak było bezpieczniej.
Nie żal ojcu, że nigdy nie pracował w parafialnym duszpasterstwie? Że nie wyjechał na misje?
- Pan Bóg doskonale wie co robi. Gdybym był 40 lat młodszy i mógł teraz wybierać to bez mrugnięcia okiem powiedziałbym: Tatry! Wiktorówki!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
- poinformował portal Ukrainska Prawda, powołując się na źródła.
Według przewodniczącego KRRiT materiał zawiera treści dyskryminujące i nawołujące do nienawiści.
W perspektywie 2-5 lat można oczekiwać podwojenia liczby takich inwestycji.