Wszystko trwało jakby kilka sekund. Podpływały łodzie, ludzie jak najszybciej wyskakiwali z nich na brzeg. Wielu się cieszyło, wielu płakało. Dzieci wyjątkowo słabo znosiły podróż.
Jakub Szymczuk /Foto Gość Dwóch kolegów - fotoreporterów z Włoch - pomogło nam się przedostać na północ wyspy, 40 km od stolicy Lesbos na słynną już plażę Skala Sikamineas. Tutaj codziennie ląduje kilkanaście pontonów pełnych ludzi, którzy przypływają od strony tureckiej. Tego dnia, według różnych źródeł, przypłynęło około 3500 osób - czyli jak co dzień. Na naszych oczach - około 200 osób.
Przeciwny brzeg dokładnie widać gołym okiem. Przyjechaliśmy około 7.00 rano, padał deszcz. Nie zapowiadało się, że coś ma się wydarzyć - wolontariusze z Norwegii opiekowali się ludźmi, którzy przypłynęli dużo wcześniej. Wszyscy tylko powtarzali, że zaraz się zacznie.
Spacerowaliśmy prawie dwie godziny wzdłuż brzegu, wytężając wzrok w głąb morza.
Ustał deszcz. Nagle na horyzoncie zaczęły się pojawiać czarne punkty. Najpierw trzy, potem kolejne. Kilka samochodów pędziło wzdłuż brzegu. Zaczęliśmy biec. Przy kamienistej "plaży" zobaczyliśmy Jamesa Nachtweya, legendę fotografii wojennej. Jak masz w swojej profesji autorytet, od którego chciałbyś się wszystkiego nauczyć, to w przypadku fotoreporterów jest to właśnie James. Już było pewne, że tutaj dopłyną pierwsze pontony.
Potem wszystko trwało jakby kilka sekund. Podpływały łodzie, ludzie jak najszybciej wyskakiwali z nich na brzeg. Wielu się cieszyło, wielu płakało. Dzieci wyjątkowo słabo znosiły podróż. Wolontariusze od razu przebierali najmłodszych w suche ubrania.
Większość miało przekonanie, że teraz ich kłopoty się skończą, że dalej będzie tak, jak po pierwszym kontakcie z lądem. To było dla mnie najbardziej przygnębiające. Władze Grecji postawiły na brzegu tylko jeden radiowóz, w którym policjanci przyglądali się sytuacji i palili fajki. Nikt poza wolontariuszami i małą grupką mieszkańców nie udzielał imigrantom informacji. Najbliższy autobus był 3 km od plaży, jednak nie starczało w nim miejsc dla nawet drobnej części przybyszów. Zaczynali więc pieszą przeprawę 40 km w stronę Mityleny, gdzie później uświadamiali sobie, że szybko wyspy nie opuszczą…
A potem będzie już tylko gorzej...
Dzisiejszy transport w naszym rejonie obfitował w rodziny. Jednak im dalej jechaliśmy w głąb lądu, tym bardziej proporcja się wyrównywała. Poznałem młodego fotoreportera z Aleppo - z perfekcyjnym angielskim, stracił wszystko, rodzinę, pracę i sprzęt. Jak go zapytałem o redakcję, powiedział, że został po niej tylko stos cegieł.
P.S. Ciekawe jest, że przy każdym pontonie ktoś ma nóż, którym niszczy ponton. Potem pojawiają się ludzie, którzy zwijają silnik.
W niektórych przypadkach pracownik może odmówić pracy w święta.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.