Klerofobia Polsce szkodzi

Ks. Andrzej Turek

publikacja 28.02.2012 12:30

Czy debatę o roli Kościoła zdominuje demagogiczny i eklezjofobiczny palikotynizm?

Klerofobia Polsce szkodzi Jakub Szymczuk/GN Wielu polityków z siania strachu i podziałów uczyniło swój program i sposób na tuczenie sondaży

W Polsce, jak wiadomo, wszyscy znają się na polityce i na religii. Stąd pytania o kondycję Kościoła, relacje kościelno-państwowe są u nas zawsze żywe, a  wypowiadane sądy wzbudzają wiele emocji i polemik. Byłoby jednak fatalnie, również dla państwa i społeczeństwa polskiego, gdyby merytoryczną debatę o roli Kościoła nad Wisłą zdominował demagogiczny i eklezjofobiczny palikotynizm.

Kościół ludowy dla ludzi

Socjologicznie rzecz ujmując, Kościół w dzisiejszej Polsce zdaje się być typem pośrednim między „Kościołem ludowym”, a „Kościołem wyboru”. „Kościół ludowy” pełnił w naszej ojczyźnie funkcje pozareligijne, bo taka była dziejowa konieczność. Wystarczy przywołać trudne, wręcz tragiczne, doświadczenia naszej historii jak rozbiory, hitlerowska okupacja, prawie półwieczne panowanie komunistycznego reżimu. Pośród tych doświadczeń Kościół był nie tylko „zwornikiem” tożsamości Polaków, stróżem i gwarantem (prze)trwania narodu, ale też jego rzecznikiem, opiekunem i obrońcą. Chronił także tych, którzy dziś na niego plują. O tym, że był on pośród tego wszystkiego Kościołem prześladowań i walki, chyba przypominać nie trzeba. Trzeba jednakże przypomnieć, iż Kościół w naszej ojczyźnie do tego stopnia zrósł się z narodem, że religia stała się jedną z naczelnych wartości polskiego dziedzictwa kulturowego. Masowe rytuały religijne miały (i mają do dziś) oprawę patriotyczną. Religia krzyża w Polsce nie jest więc tylko kwestią Kościoła, ale też narodowej kultury; weszła ona bowiem na stałe do kulturowego kanonu naszego społeczeństwa i stanowi, obok wolności, patriotyzmu i tolerancji, zasadniczy jego komponent.

Oczywiście wszystko to odbiło się na obliczu Kościoła. To była cena, jaką Kościół w Polsce płacił, a właściwie płaci wciąż, za realizację swego posłannictwa w specyficznym, nienormalnym i nieprzychylnym dla kraju kontekście historycznym. Kościół w Polsce miał i ma świadomość swych słabości czy grzechów, za które zresztą przepraszał w Jubileuszowym Roku 2000. chrześcijaństwa czy w Środę Popielcową A. D. 2007. Notabene nie słychać było, żeby podobne mea culpa wyartykułował jakiś inny podmiot życia publicznego w Polsce, np. niektóre mass media za dewastujące tkankę społeczną kpiny z etyki dziennikarskiej, partie polityczne za niedotrzymane obietnice, a zwłaszcza SLD za swój PZPR-owski rodowód, czyli prawie 50 lat gnębienia i gnojenia narodu. Formułowane dzisiaj zarzuty pod adresem polskiego Kościoła o triumfalizm, aktywizm polityczny, fanatyzm, pazerność,  zaściankowość itp. nie są wcale nowe. Są za to na pewno, jako że ich weryfikacja nie potrzebuje specjalnego intelektualnego wyrobienia, medialnie nośne, chwytliwe i populistyczne. Stanowią jednak rażące uproszczenie stanu rzeczy i całej złożonej problematyki dotyczącej miejsca i roli Kościoła w pluralistycznym społeczeństwie, które to miejsce – o czym nie można zapominać –  jak w przypadku każdej innej instytucji jest zawsze warunkowane i obciążone historycznie. Czy było winą Kościoła, że przyszło mu żyć w takim a nie innym kontekście polityczno-społeczno-kulturowym? Odpowiedź na to pytanie dla kogoś nieuprzedzonego nie powinna być trudna.

Nic nowego ws. czarnego?

Wbrew różnym stereotypom, Kościołowi katolickiemu w Polsce nie było za dobrze nigdy: ani za realnego socjalizmu, ani w żadnym stadium tzw. transformacji ustrojowej państwa. Dystansując się od spiskowej teorii dziejów, trudno nie wspomnieć, że siły czy grupy, które postrzegają Kościół jako instytucję wrogą, bynajmniej nie zaprzestały swej działalności po 1989 r. One to, zwłaszcza przy aktywnym udziale niektórych mediów, zdołały wytworzyć gęstą antyklerykalną chmurę, która zawisła nad Kościołem właściwie od początku okresu społeczno-politycznych przemian. O poziomie niektórych antykościelnych ataków, jakie miały miejsce w tamtym czasie, niech świadczą dwa symptomatyczne przypadki. W 1995 roku Cezary Wawrzyniak, ostródzki radny z SLD, wyraził swój „obywatelski niepokój” z powodu zagrożenia społeczeństwa potencjalnym alkoholizmem na skutek używania przez Kościół katolicki wina do celów liturgicznych. 3 lata później senator SLD Ryszard Gibuła w zupełnie podobnym stylu, stwierdził na forum parlamentarnym, że w polskich świątyniach ma miejsce „godna potępienia apoteoza picia wina dokonywana przez tysiące funkcjonariuszy Kościoła katolickiego”. Mając w świadomości choćby te dwa, żenujące swoim prymitywizmem przykłady, trudno się zgodzić z pobrzmiewającą w niektórych wypowiedziach sugestią, jakoby niechęć i dezaprobata dla Kościoła w latach 90. ubiegłego wieku stanowiły reakcję na polityczne zaangażowanie duchowieństwa i osób szermujących „katolicką retoryką”. Taką sugestię również dziś zdaje się kolportować wiele publikatorów, nagłaśniając z oddaniem godnym lepszej sprawy, błazeńskie ekscesy Palikota i jego watażków. Mając w pamięci to, co działo się w latach 90. chciałoby się rzec: nic nowego.

Himalaje zbójeckiej hipokryzji

Postulaty formułowane dzisiaj przez „zbójów Palikota” (URz 38/2011) – ludzi deklarujących się jako koryfeusze tolerancji – naznaczone są ślepą, iście rasistowską nietolerancją względem wierzących i samej obecności Kościoła w publicznej przestrzeni. Pyskówki w rodzaju: niech państwo kasę zamiast tłustemu Kościołowi, daje głodnym biednym, to Himalaje hipokryzji i demagogii, tym większe, że formułowane z perspektywy człowieka, którego biznesy, jak przytomnie skonstatował ekonomista Ryszard Bugaj, działają w położonych daleko od budżetu Polski rajach podatkowych. Zaś żona samozwańczego trybuna ubogich i wykluczonych lata po kiecki do Mediolanu. Nie sposób nie zapytać, skąd wyliczenia tych 5-6 miliardów złotych, które państwo polskie rzekomo rokrocznie jak św. Mikołaj bądź Dziadek Mróz prezentuje Kościołowi? Co prawda Robert Biedroń, jeden z zagończyków Palikota, w wywiadzie z Moniką Olejnik, lekką ręką spuścił tę kwotę do 3 miliardów (to dopiero wiarygodność), ale pytanie pozostaje.

Wymawianie pensji katechetom to kpina z konstytucji RP, którą jak maczugą wymachują palikotyńczycy; ta bowiem stanowi, że w Rzeczpospolitej każdemu pracującemu przysługuje sprawiedliwe wynagrodzenie za pracę (por. art. 33). Do 1998 r. katechetom Kościoła katolickiego nie płacono za pracę w szkole. Gdyby teraz któryś wpadł na pomysł zaskarżenia o to państwo polskie na przykład do Strasburga, można by przypuszczać, że miałby duże szanse na wygraną. Dodać wypada, że nasze państwo, rzekomo tak dojone przez Kościół, nie płaci pensji biskupom, jak to ma miejsce na przykład w sąsiednich Niemczech, czyli w kraju Zachodu z reguły wskazywanym jak wzór relacji świecko-religijnych przez antyklerykałów rodzimego chowu, dziwnym trafem nie zauważających, że tam nikt nie drze ust i szat nad Kościołem „pasożytem” społecznym. Z taką samą wiarygodnością należy traktować nawoływanie, aby w końcu opodatkować kler. Jako kuriozalna wizja jawią się ewentualne kasy fiskalno-sakramentalne, a pobieranie podatku od tacy, na którą trafiają dobrowolne ofiary wiernych, już przecież raz opodatkowane, zakrawa na absurd. Każdy ksiądz płaci podatek od liczby parafialnych dusz. Państwo ściąga go także od tych dusz, które nigdy nie odwiedzają kościoła, wystarczy, że są zameldowane na terenie danej parafii. Oznacza to, iż de facto duszpasterz uiszcza podatek również od ateistów i antyklerykałów (proboszcz miejsca zameldowania Palikota płaci również podatek od niego). Wypominanie państwowych dotacji, jakie trafiają na „ołtarze czy muzea parafialne” należałoby pominąć milczeniem, gdyby nie to, że takie głosy to horrendalna nieprzyzwoitość. Państwo ma obowiązek dbać o swe zabytki (tak się dzieje we wszystkich cywilizowanych krajach), przy tym wiele bezcennych skarbów kultury religijnej w Polsce uległoby unicestwieniu, gdyby nie ogromne poświęcenie, także finansowe, wiernych i proboszczów. A cóż powiedzieć o przemycanej sugestii: albo Kościół, albo lepszy los biednych? Chyba tylko tyle, że gdyby nie posługa Kościoła – np. Caritas, przyparafialne jadłodajnie, świetlice, domy samotnych matek, dofinansowanie wypoczynku czy tornistrów dzieci z niezamożnych rodzin, hospicja, doraźna i długofalowa pomoc chorym – skala nędzy oraz społecznie negatywnych zjawisk, które ona generuje byłyby w Polsce, tej rzekomo jedynej zielonej wyspy na morzu powszechnego kryzysu, nieporównywalnie większe.

Sama zaś teza, wedle której likwidacja Kościoła automatycznie zniosłaby ubóstwo, to mrzonki, dowodzące patologicznej antykościelnej niechęci tych, którzy ją formują. Już sam Jezus zapewniał, że ludzkość zawsze będzie mieć biednych pośród siebie (por. Mt 26,11). Zaś namiestnik Chrystusa, Benedykt XVI, uczy: „Miłość – caritas – zawsze będzie konieczna, również w najbardziej sprawiedliwej społeczności. Nie ma takiego sprawiedliwego porządku państwowego, który mógłby sprawić, że posługa miłości byłaby zbędna (…). Państwo, które chce zapewnić wszystko, które wszystko przyjmuje na siebie, w końcu staje się instytucją biurokratyczną, nie mogącą zapewnić najistotniejszych rzeczy, których człowiek cierpiący – każdy człowiek – potrzebuje: pełnego miłości osobistego oddania” (DC,28b).

Klerofobia nad Wisłą

Antyklerykalizm w Polsce jest realny, jest sprawą złożoną, która domagałaby się osobnego studium. W tym kontekście warto przytoczyć opinię śp. abp. Józefa Życińskiego, który trafnie skonstatował, że polska niechęć do ludzi Kościoła jest swoistą odmianą ksenofobii. Wnikliwy analityk życia społecznego, a zarazem wybitny znawca problematyki kościelnej, bardzo przekonywująco dowodził, powołując się na Tadeusza Syryjczyka, polityka niegdysiejszej UW, iż „wśród nowych zjawisk, które przyszły w Polsce razem z odzyskaną wolnością, pojawiła się także rodzima wersja ksenofobii. Głosi ona niechęć do »czarnych« i operuje prostym równaniem ksiądz = obcy. Po jego uwzględnieniu rodzima ksenofobia otrzymuje postać klerofobii. Równanie to okazało się bardzo atrakcyjne dla tych środowisk, które pragnęły wykazać, że w marszu historii nie zostały bynajmniej w tyle i doskonale wiedzą, że miejsce wcześniejszych dyrektyw z Moskwy zajęte zostało obecnie w Polsce przez dyrektywy z Watykanu. Półinteligencki charakter podobnych skojarzeń jest względnie trudny do wykazania, gdyż zawsze można przytaczać katalog bulwersujących historyjek, po to, aby usprawiedliwić proste hasło »bij czarnego«”. Obserwując rzeczywistość współczesnej RP, można by dodać, iż różne formy realizacji tego hasła nie skończyły się niestety wraz z końcem lat 90. XX wieku. Dalej stanowią dyżurny temat zastępczy wobec rzeczywistych palących problemów państwa. Co gorsza, niektórzy, jak się wydaje, nie chcą go już traktować w sposób tylko metaforyczny.

Kościół, czyli więź więzi

Gdyby chodziło tylko o dyskomfort duchownych, można by ataki na Kościół-chłopca do bicia, pominąć ewangelicznym milczeniem. Sprawa jest jednak daleko bardziej dramatyczna. Podważanie autorytetu Kościoła, próba dezawuowania go, marginalizacji i rugowania z życia publicznego uderza bowiem rykoszetem w polskie społeczeństwo i państwo. Truizmem jest powtarzanie, że Polacy są zmęczeni ciągłymi społecznymi eksperymentami, które zmuszeni są znosić właściwie od początku odrodzenia polskiej państwowości; a jednak tak jest. W dodatku wielu polityków w ostatnim czasie z siania strachu i podziałów uczyniło swój program i sposób na tuczenie sondaży. W rezultacie, jako społeczeństwo, jesteśmy bardzo podzieleni. O tym jak bardzo, świadczy fakt, że nie zjednoczyło nas nawet tak traumatyczne doświadczenie jak katastrofa smoleńska; ba, jeszcze bardziej pogłębiła ona uprzedzenia polsko-polskie. Tak więc nieustannie napięta sytuacja polityczno-społeczna, ciągłe przepychanki „na górze”, których sensu i celu z „dołu” trudno dostrzec, salonowe elity celebrujące głównie siebie, a nade wszystko niepewne sprawy bytowe: emigracja, bezrobocie, postępująca drożyzna i zagrożenie nędzą przy skandalicznym marnotrawieniu publicznych środków i braku poczucia obywatelskiego bezpieczeństwa – wszystkie te negatywne zjawiska, tak boleśnie odczuwane na co dzień przez zwykłych zjadaczy chleba, rodzą poczucie beznadziejności, zgorzknienia, apatii, frustracji, a nierzadko również agresji. W związku z tym nad naszym krajem zdaje się krążyć widmo anomii, polegającej na duchowym zagubieniu ludzi, rozkładzie wartości i więzi społecznych, bez których – jak zauważał Oswald von Nell-Breunig, niemiecki filozof społeczny, nestor KNS – „żadne ludzkie społeczeństwo, także i żadne państwo nie może przetrwać”.

Podstawowe wartości społeczne są warunkiem niezbędnym istnienia każdej większej zbiorowości; one dostarczają sensu, poczucia identyfikacji i  motywacji jednostkom w podejmowaniu działań na forum publicum i pro publico bono. „Przez nie rozumie się mniejszy lub większy wachlarz wartości – wyjaśniał Władysław Piwowarski – akceptowanych przez wszystkich lub przynajmniej przez większość członków społeczności, w oparciu o które dochodzą oni do konsensu, dialogu oraz podejmują pozytywną kooperację dla dobra wspólnego”. Można powiedzieć, że są to wartości (takie jak np. godność osoby, sprawiedliwość, prawa człowieka, solidarność, patriotyzm, poszanowanie tradycji), tworzące swego rodzaju „normatywny etos”, jednoczący działania wszystkich sił społecznych w państwie dla realizacji wspólnego dobra, które jest przecież nadrzędnym celem istnienia państwa. W tej perspektywie Kościół w Polsce, uczący wszak wyraźnie propaństwowych postaw moralnych (np. nie kradnij, bądź rzetelny i uczciwy w pracy, płać podatki), będący od zawsze istotnym faktorem ładu społecznego, mógłby się stać swego rodzaju „zwornikiem” społeczeństwa zagrożonego anomią; czynnikiem integrującym społeczeństwo oraz inspirującym do szerokiego dialogu, porozumienia i współpracy różne jego siły. Spełniając społecznie konsolidującą rolę, Kościół w sposób naturalny przyczyniałby się do złagodzenia istniejących w naszym społeczeństwie napięć. Trudno przecenić taką misję, zwłaszcza w obliczu trudności i kryzysów, jakie obecnie nękają Rzeczpospolitą.