Koleje losu

Jacek Dziedzina

GN 10/2012 |

publikacja 08.03.2012 00:15

Te pociągi nie miały prawa się zderzyć. Śledztwo i badanie przyczyn katastrofy pod Szczekocinami potrwają zapewne długo. Nie przywrócą jednak życia 16 osobom, które zginęły w tym wypadku.

Koleje losu W czołowym zderzeniu pociągów zginęło 16 osób, a 57 zostało rannych Henryk Przondziono/GN

Zderzenie czołowe. Sobota, godzina 20.57. Na zjeździe z Centralnej Magistrali Kolejowej na jednym torze spotykają się dwa jadące naprzeciw siebie pociągi: TLK „Brzechwa” z Przemyśla do Warszawy oraz InterRegio „Jan Matejko” relacji Warszawa–Kraków. W niewyjaśnionych okolicznościach „Matejko” wjeżdża na tor, po którym z naprzeciwka nadjeżdża „Brzechwa”. Prawdopodobnie maszyniści obydwu składów do samego końca nie wiedzą, że jadą wprost na siebie. Kolejarze mówią, że w ciemnościach dopiero w chwili mijania wiadomo, że dwa pociągi są na różnych torach. Rzeczywiście, brakuje śladów gwałtownego hamowania. Pod Szczekocinami ginie 16 osób, ponad 50 jest rannych. Jak zwykle w takiej sytuacji pojawia się pytanie: kto zawiódł – człowiek czy technika?

Jak ostrzec maszynistę?

Pociągami podróżowało ok. 400 osób. Na feralnym odcinku dozwolona prędkość wynosi 120 km/h. Wiadomo, że jeden z pociągów jechał z prędkością 95 km/h. Tyle że w tym wypadku nie ma to większego znaczenia: w jeździe pod prąd jednego ze składu obie maszyny nie miały szans. – Gdy usłyszałem o tej katastrofie, powiedziałem żonie, że to po prostu niemożliwe, żeby pociąg jechał pod prąd – mówi GN Adam Dyląg z dwutygodnika „Wolna Droga” (pismo kolejarzy z NSZZ „S”). Jak zatem doszło do wypadku, do którego dojść nie miało prawa? Przyczyną bezpośrednią musiało być złe ustawienie głowicy rozjazdowej, która powinna automatycznie przekierować „Matejkę” na inny tor niż zajmujący już linię „Brzechwa”. – Ustawia to zawsze dyżurny ruchu, on naciska odpowiedni przycisk i powinno mu się wyświetlić, czy wszystko jest w porządku – ocenia Dyląg, choć zaznacza, że nie zna specyfiki i warunków w miejscu tragedii. Pytanie zatem, czy jeśli dyżurnemu wyświetla się, że mogą być jakieś kłopoty, ma jakąkolwiek szansę ostrzec maszynistów przed zderzeniem. – Wtedy już chyba tylko przez radio. A we Francji ponad 20 lat temu dyżurny usiłował dogonić lokomotywę, żeby ją zatrzymać, ale nie zdążył – dodaje Dyląg. W miejscu tragedii pod Szczekocinami mamy jednak do czynienia z dość nowoczesną technologią, więc wszystko powinno zadziałać automatycznie. Nie zadziałało.

Śledztwo trochę potrwa

Śledztwo pod kątem sprowadzenia „katastrofy w ruchu lądowym w wielkich rozmiarach” prowadzi Prokuratura Okręgowa w Częstochowie. – Bierzemy pod uwagę błąd ludzki lub awarię techniczną jako możliwe przyczyny katastrofy. Obie hipotezy są weryfikowane – mówił w poniedziałek, dwa dni po wypadku ,w rozmowie z GN rzecznik prasowy częstochowskiej prokuratury Romuald Basiński. – W tej chwili w dyspozycji prokuratury zatrzymani zostali dyżurni ruchu, kobieta i mężczyzna. Samo zatrzymanie nie przesądza jeszcze o dalszym toku czynności wobec tych osób. Jedna z nich będzie poddana badaniu przez biegłych lekarzy – potwierdził w rozmowie z nami rzecznik. W poniedziałek trwały jeszcze sekcje zwłok ofiar, nie była też znana tożsamość jednej z nich. Wiadomo natomiast, że wśród ofiar śmiertelnych była obywatelka Stanów Zjednoczonych oraz Rosjanka. Osoby ranne (57) trafiły do 14 szpitali w trzech województwach: śląskim, małopolskim i świętokrzyskim.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.