20 centymetrów od cudu

Marcin Jakimowicz

GN 20/2012 |

publikacja 17.05.2012 00:15

O pracy nad filmem „Ja Jestem” z twórcami: Lechem Dokowiczem i Maciejem Bodasińskim rozmawia Marcin Jakimowicz.

20 centymetrów od cudu Materiały producenta Kadry z filmu „Ja Jestem”. Procesja Bożego Ciała w centrum Nowego Jorku

Marcin Jakimowicz: Wiecie, jak reklamujemy Wasz film? „Rzuca na kolana. Przed Najświętszym Sakramentem”… Która scena rzuciła Was na kolana?

Lech Dokowicz: – Chyba najbardziej ta, gdy polski ksiądz egzorcysta wypędza demona z opętanej, stawiając na jej ciele Pana Jezusa obecnego w Najświętszym Sakramencie, a następnie w ten sam sposób błaga o uzdrowienie ciężko chorych. To, co mnie w tej scenie najbardziej porusza, to sposób, w jaki ten kapłan „współpracuje” z eucharystycznym Panem. Wielu księży ukazuje, obnosi Najświętszy Sakrament, a ten niesie żywego Boga ludziom. Staje się przez swoje ciało przedłużeniem ciała Pańskiego. Kapłan nie boi się przyłożyć go do ciała chorego człowieka i wie, że w ten sposób odpowiada najgłębszemu życzeniu Pana Jezusa, który chce być Bogiem z nami, a nie zamkniętym więźniem tabernakulum.

Maciej Bodasiński: – Mnie na kolana rzuciła bez wątpienia Sokółka. Bardzo długo staraliśmy się o to, by móc sfilmować ten cud. Chodziliśmy, pukaliśmy, ale nie było zgody. Uzyskaliśmy ją dopiero godzinę przed uroczystym przeniesieniem Hostii do kaplicy w kościele. Wtedy mogliśmy wejść na plebanię i nakręcić go. Przebywaliśmy tam aż godzinę. 20 centymetrów od cudu. Dla mnie było to nieprawdopodobne doświadczenie. Za oknami zamieszanie, upał, krzątanina, zgiełk, kilkadziesiąt tysięcy ludzi, a my kręcimy film w absolutnej ciszy. Sam na sam, twarzą w twarz z Panem Jezusem. W pewnym momencie przez plecy przebiegł mi dreszcz. Poczułem niemal fizycznie Jego obecność. Bóg dał mi łaskę, by to odczuć. Namacalnie, fizycznie. Płakałem jak bóbr... Trudno się o tym opowiada, bo słowa są bezradne wobec tej rzeczywistości.

A nie słyszeliście podczas zdjęć głosu: chłopcy, wy mnie nie kręćcie na kolanach, wy Mnie kręćcie dobrze? (śmiech)

L.D. – Nie, nikt nie protestował. Może ma to coś wspólnego z tym, że wszyscy bohaterowie tego filmu sami załatwiają swoje najważniejsze sprawy na kolanach? (śmiech).

To pytanie ma drugie dno: w jaki sposób filmuje się niedotykalną rzeczywistość „nie z tej ziemi”, łapie w kadr coś tak nieuchwytnego jak cud?

L.D. – Jest na to tylko jedna metoda – na kolanach (śmiech).

M.B. – Modląc się z Leszkiem, prosimy, by Pan Bóg zechciał się nam, filmowcom, ukazać. Zresztą kiedyś podjęliśmy taką radykalną zawodową decyzję, że wszystkie filmy robimy tylko dla Niego. Porzucamy inne aktywności, zaangażowania, festiwale filmowe i pracujemy dla Niego. Jesteśmy Jego załogą. A On (to zachwycające!) odpowiada na tę naszą deklarację. Mamy często poczucie, że to On jest reżyserem: podsyła ludzi, prowokuje konkretne sytuacje, podejmuje na planie filmowym decyzje. Wyczuwam te ingerencje, bo są to momenty, które szczególnie dobrze wychodzą na filmie (śmiech).

Najmocniejsza scena filmu: opętana kobieta w Rwandzie wyje i wije się przed Najświętszym Sakramentem. Mieliście na plecach ciarki?

M.B. – Stałem z kamerą tuż przy tej osobie. Nie miałem jednak takiego odczucia, ponieważ podobnych sytuacji na tej Mszy było chyba z trzydzieści. Osoby opętane były wręcz znoszone pod monstrancję. Wyglądało to jak wielki żywy strumień ludzi. Jestem pewien, że te demoniczne zniewolenia to efekt wojny, która wybuchła w 1994 roku. Dwa miliony ludzi zostało bestialsko zamordowanych. Demony wojny nie zasnęły.

Więcej o filmie na specjalnej PODSTRONIE

Wyjący demon świetnie zdawał sobie sprawę, że nie zgina kolan przed zwykłym opłatkiem.

M.B. – Tak. On absolutnie nie miał żadnych wątpliwości, przed Kim się tarza! Wiesz, w czasie tej Mszy miało się wrażenie, że Jezus szedł przez ten poorany cierpieniem tłum. Szedł przez środek. I błogosławił. Dla mnie był to namacalny dowód na to, że kapłan nie trzyma w ręku jedynie mąki z wodą. Zresztą, co charakterystyczne, ci opętani ludzie po zetknięciu z Hostią uspokajali się, łagodnieli. Momentalnie.

Wasz film pokazuje, co naprawdę zdarzyło się w Rwandzie. Opowiada o przebaczeniu, które zapiera dech w piersiach…

L.D. – Nie ma słów na to, co się wydarzyło w czasie ludobójstwa. W wielu miejscach ludzie zabijali przez 8 godzin dziennie, a następnie szli do swoich żon, dzieci, jedli kolacje i kładli się spać. Rano brali maczety i ścinali nimi jak dojrzałe zboże, po polach i lasach ukrywających się sąsiadów, żeby wieczorem znów bawić się ze swymi dziećmi. I tak przez trzy miesiące… Tak wynaturzone czyny nie są możliwe do wytłumaczenia bez wskazania na działanie tego, o którym Biblia mówi, że jest kłamcą i mordercą od początku. Z kolei uleczenie tak straszliwych ran nie leży w mocy żadnego człowieka. Tylko wszechmogący Bóg jest w stanie przyjść tu z pomocą. Bardzo utkwiła mi w pamięci historia młodej Rwandyjki, która musiała patrzeć na straszną śmierć własnego ojca, a następnie została zmuszona, aby zjeść jego palec. Od tego dnia nic już nie było dla niej takie jak przedtem. Po latach trafiła na rekolekcje dla ofiar ludobójstwa. Pan Bóg dotknął jej w tym czasie z taką mocą, że uczyniła rzecz, patrząc na jej doświadczenie, absolutnie szokującą i po ludzku niemożliwą do wytłumaczenia. Przebaczyła i teraz odwiedza mordercę ojca w więzieniu.

Bardzo ujmuje bezbronność świadków wobec cudów. Zwłaszcza opowieść s. Julii z Sokółki, która nawet na kilka dni zapomniała o zakrwawionej Hostii…

M.B. – Siostra Julia jak w soczewce oddaje to, jaka jest Sokółka. Proste, szczere serce, oddane bez reszty Jezusowi, które najpierw czuje, a dopiero później zaczyna rozumieć. Najpierw jest poryw serca, odruch miłości, potem rozumowanie, analizowanie, przetrawienie przez umysł. Najciekawsze jest to, że ona wcale nie chciała do tej Sokółki jechać. Musiała stoczyć wielką wewnętrzną walkę. Spakowała się i ruszyła na Podlasie.

L.D.: – Bardzo często Ci, których Pan Bóg wybiera, noszą w sobie dziecięctwo Boże, które zanurzeni w świecie ludzie często odbierają jako pewien rodzaj słabości czy wręcz naiwności.

Spotkaliśmy się w kaplicy w Sokółce tuż przed samą zakrwawioną Hostią. Dlaczego Pan Bóg objawił swą moc właśnie na Podlasiu? Co chciał nam powiedzieć, ukazując mięsień serca w stanie agonalnym?

M.B. – Pan Bóg wybiera małe, by pokazać, że jest wielki. Sokółka to jedno z niewielu miejsc w Polsce, gdzie bardzo, bardzo głęboko zakorzeniona jest jeszcze prawdziwa żywa wiara. Nie została wyrwana z korzeniami przez wojny czy komunizm. To widać gołym okiem. Ludzie na kolanach przyjmują Komunię, śpiewają pełnym głosem, tłumnie uczestniczą we Mszach. W kościele są dzieci, młodzi, starsi, całe rodziny. Ludzie w domach odmawiają Różaniec. Myślę, że Pan Jezus tam się po prostu dobrze czuje (śmiech).

L.D. – Dlaczego cud dokonał się na Podlasiu? Żeby to zrozumieć, należy tam pojechać i przeżyć wraz z tamtejszymi mieszkańcami kilka Eucharystii. Jest tam jeszcze wiara ludowa, silna, taka, która przypomina tę, z której Polska słynęła przez wieki. Poza tym kościół w Sokółce jest bodajże ostatnim dużym kościołem przed naszą granicą wschodnią. Do tego miejsca mają najbliżej Rosjanie, Ukraińcy, Białorusini i Litwini. Jest to więc na pewno wezwanie do przezwyciężenia schizmy, aby Kościół stał się na powrót czytelnym znakiem dla świata. Wystarczy tu przypomnieć pełne nadziei słowa Maryi, wypowiedziane w Fatimie: „Na końcu Rosja się nawróci”. Ale chyba w najważniejszym aspekcie cud w Sokółce jest potężnym wezwaniem do nawrócenia dla Polski i świata. Święty Jan Bosko, którego wszystkie wizje dokładnie się spełniły, opowiedział w najważniejszej z nich, że nadejdzie czas wielkich prób dla Kościoła, który przetrwają tylko Ci, którzy złożą swoją nadzieję w Eucharystii i Matce Bożej. Myślę, że ten czas zbliża się wielkimi krokami. Dlatego w Sokółce rozległo się to wielkie wołanie Pana Boga: „Nawracajcie się! Co mam jeszcze uczynić, abyście naprawdę uwierzyli, że to moje Ciało, że to Ja Jestem?!”.

Więcej o filmie na specjalnej PODSTRONIE

Film znakomicie pokazuje zderzenie kultur: gigantyczną procesję w Sokółce i skromniutką na rozpędzonych ulicach Nowego Jorku. Czy po powrocie ze Stanów nie dziękowaliście Bogu za to, że urodziliście się nad Wisłą?

L.D. – Tak się składa, że żyłem 20 lat poza granicami naszego kraju. Od powrotu z „mojego” Egiptu dziękuję Panu Bogu każdego dnia za to, że pozwolił mnie i mojej rodzinie na powrót zamieszkać w Polsce.

M.B. – Za każdym razem, gdy wracam do Polski, odczuwam w sercu wielki pokój, czuję opiekę Matki Bożej nad tym krajem, czuję te wszystkie Msze św., Różańce, Koronki odmawiane każdego dnia. Może brzmi to trochę wzniośle, ale tu naprawdę oddycha się innym duchowym powietrzem. Jednocześnie mam bliżej nieokreślony lęk, że w każdej chwili możemy stracić ten skarb. W miejscach takich jak Nowy Jork ludzie wierzący to małe wyspy otoczone zupełnie inną kulturą, z innymi wartościami, innymi symbolami, z innym słownictwem. Ale mieszkańcy tych wysp mają silną wiarę. Ci, którzy w „świecie bez Boga” opowiedzą się za Bogiem, otrzymują wiele łask.

Znam kapłanów, którzy w chwilach zwątpienia ściskali Hostię, oczekując, że ujrzą na niej krople krwi. Miewaliście takie wątpliwości?

L.D. – Chociaż zupełnie nie rozumiem, jak to się dzieje, że wszechmogący Bóg ukrywa się pod postacią kawałka chleba, to jednak dzięki łasce Bożej wątpliwości, że to się dzieje, nie miałem. Na początku po prostu wierzyłem w to, co Kościół podaje, a z czasem zobaczyłem rzeczy, które nie pozostawiały co do tego żadnych wątpliwości. Właśnie o tego typu doświadczeniach opowiada nasz film.

Kiedy doświadczyliście na własnej skórze realnej obecności Boga objawiającego się w kawałku chleba?

L.D. – Kiedyś podczas adoracji w czasie ćwiczeń ignacjańskich, zobaczyłem wyłaniającą się z białej Hostii twarz Pana Jezusa. Przez krótki moment ukazał mi, że On tam naprawdę jest.

M.B. – Dla mnie takim doświadczeniem był ten film. Podchodziłem do niego, nie rozumiejąc wielu rzeczy. Klęczałem wprawdzie na adoracji, ale nie rozumiałem… Klęczałem przed chlebkiem. Ten film był dla mnie górą Tabor, przemienieniem. Zrozumiałem, że to, co po ludzku jest absurdalne, jest możliwe u Boga. Zobaczyłem, że istnieje idealne połączenie między naszym światem a światem duchowym. Tym mostem jest Eucharystia. Catalina Rivas opowiedziała nam taką historię: pewnego dnia Pan Jezus ukazał jej człowieka adorującego Eucharystię, w tym samym czasie jego syn kilka kilometrów dalej miał straszliwy wypadek samochodowy. Catalina zobaczyła postać w jasnej szacie, która wyciąga tego młodego chłopaka z wraku samochodu. Nietkniętego. A obok dymiące szczątki pojazdu. Spotkanie z bohaterami tego filmu pokazało mi, że każda modlitwa przed Najświętszym Sakramentem, każde przyjęcie Komunii ma wielki wpływ na rzeczywistość. Więcej spraw możemy „załatwić” w ciszy kościoła, „tracąc” czas na adoracji, niż dziesiątkami telefonów, mejli, spotkań.

Więcej o filmie na specjalnej PODSTRONIE

Jak reagowała publiczność, której pokazywaliście film w kilku polskich kościołach czy na Targach Wydawców Katolickich?

L.D. – Przeważnie najpierw głęboką ciszą, a potem gromkimi brawami. Często były też łzy i słowa w stylu: „Po tym filmie chce się natychmiast pójść na Mszę świętą”.

M.B. – Opowiem ci o mojej reakcji. Często śledząc to, co dzieje się w mediach, mamy poczucie, że Kościół jest w odwrocie. Wycofuje się do salek, nieustannie odpiera ataki świata. Po pierwszej prapremierowej projekcji filmu odczułem, że jest zupełnie odwrotnie. Jezus jest wciąż Królem, Mesjaszem, Bogiem. On się nie zmienił. Żyje, działa, dotyka, wskrzesza. Wystarczy – odczułem to bardzo mocno w czasie kręcenia tego filmu – otworzyć Mu drzwi kościoła. Wszędzie tam, gdzie wypuścimy Go na ulice, dokonuje się rewolucja. Na filmie usłyszymy wyraźnie Jego słowa: „Ludzie szukają szczęścia we wszystkim, tylko nie we Mnie. A to u mnie jest prawdziwe szczęście”.

On jest!

– To nasz najważniejszy film. Jezus chce być Bogiem z nami, a nie zamkniętym więźniem tabernakulum. Wystarczy – odczuliśmy to bardzo mocno w czasie realizacji filmu – otworzyć Jezusowi drzwi kościoła. Wszędzie tam, gdzie wypuścimy Go na ulice, dokonuje się rewolucja – opowiadają Maciej Bodasiński I Lech Dokowicz, twórcy filmu „Ja jestem”. Premierowy film twórców „Egzorcyzmów Anneliese Michel”, „Ducha” czy „Syndromu” znajdziecie Państwo w kolejnym numerze „Gościa Niedzielnego”. Nasze wydawnictwo jest producentem tego przejmującego dokumentu. Ten kręcony na pięciu kontynentach film naprawdę rzuca na kolana. Przed Najświętszym Sakramentem.

Więcej o filmie na specjalnej PODSTRONIE

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.