Góra górą

Marcin Jakimowicz

GN 26/2012 |

publikacja 28.06.2012 00:15

Niektórzy księża opowiadają o Panu Jezusie, a w gruncie rzeczy mówią o sobie. A on cały czas nawija o sobie, a tak naprawdę… opowiada o Jezusie.
Ojciec Jan Góra 
żegna się po 35 latach 
z duszpasterstwem
 akademickim.

Góra górą Henryk Przondziono Przez lata ciągnąłem Pawła po wsparcie dla moich szaleństw. A on błogosławił moją płonącą głowę

Jest bezczelny. Pamiętam, jak wparzył kiedyś bez zapowiedzi do Wydawnictwa św. Jacka i od drzwi wypalił: „Ile książek dacie mi dla mojej młodzieży?”. Na tak postawione pytanie trudno dać odmowną odpowiedź. Bez tej bezczelności nie byłoby jednak Hermanic, Jamnej i wielotysięcznych spotkań pod Rybą…


Nosi nas


Po 35 latach kierowania duszpasterstwem młodzieży szkolnej i akademickiej w Poznaniu o. Jan Góra żegna się z duszpasterstwem. Odchodzi na emeryturę? Nie, to słowo do niego nie pasuje. Skupi się na Lednicy. Czyli na tym, czym zajmuje się od lat. 24 czerwca w poznańskim kościele Matki Bożej Różańcowej odprawił „dziewiętnastkę” – Mszę, na której w każdą niedzielę głosił dla studentów kazania.
Wychował w poznańskim duszpasterstwie dwa pokolenia. Z prowadzonego przez niego DA wyszło kilku dominikanów. – I jak się czujesz? – zapytał przed laty młodego Pawła Kozackiego, który zdał wprawdzie na filologię polską, ale z tęsknotą spoglądał na poznański klasztor. – Czuję się – odparł młody poznaniak – jakby dwa konie mnie ciągnęły, każdy w swoją stronę.

– A który wygrywa? – zapytał o. Jan. – Ten, któremu powiem: wio! – odparował Paweł Kozacki. Dziś jest przeorem klasztoru w Krakowie.
– Ja też jestem od Góry – uśmiecha się o. Wojciech Prus, szef wydawnictwa „W drodze”. – Góra był duszpasterzem, ja chłopakiem ze szkoły średniej, który chłonął jego opowieści. Kiedyś o. Mirosław Pilśniak zauważył, że my – grupka dominikanów z Poznania – Górze zawdzięczamy to, że jesteśmy bardzo twórczy, cały czas nas nosi. To on zaraził nas kreatywnością. Gdy tuż po święceniach odprawiałem Mszę dla włoskiej Wspólnoty Błogosławieństw, ktoś rzucił: „Wyglądasz, jakbyś już 10 lat był księdzem. Ty się w ogóle nas nie boisz!”. I ja sobie wówczas uświadomiłem, że zawdzięczam to właśnie Janowi Górze.
Jan Góra urodził się 8 lutego 1948 roku w Prudniku. – Uwielbiam śląski porządek – opowiada. – Pamiętam jedną pielgrzymkę na Górę Świętej Anny. Prowadził jakiś francman. Nagle zawołał: „Halt!” i wszyscy stanęli. To się nazywa porządek!


Do zakonu dominikanów wstąpił w wieku 18 lat. W 1972 roku złożył śluby wieczyste, a dwa lata później przyjął święcenia kapłańskie. W 1977 roku został duszpasterzem młodzieży w Poznaniu. I w stolicy Wielkopolski siedzi do dziś. Związany od 35 lat z grodem Lecha, koziołków i rodziny Borejków; zakonnik otrzymał tytuł honorowego obywatela tego miasta. 


Pan jest mafioso, ja trochę mniejszy


Mówimy „Góra”, myślimy „Lednica”. Zapytany o początki spotkania u źródeł chrzcielnych Polski, dominikanin łobuzersko się uśmiecha: – Mój przeor, poznaniak, oglądając film o naszym domu w Jamnej, rzucił mocnym słowem i zapytał: „Czemu to nie jest w Wielkopolsce?”. Ja mówię: „Bo w Małopolsce to inny człowiek, inni ludzie: serdeczni, życzliwi, skorzy do pomocy, a wy, poznaniacy jesteście chłodni trochę”. Ale on tak okropnie się denerwował, że poszedłem do wojewody i powiedziałem: „Mój przeor nie wytrzymuje nerwowo, proszę mi dać jakąś ziemię”. Dał mi kilka pałaców. To nie było jednak to – śmierdziało PGR-em. Dawał pieniądze, niczego to jednak nie rozwiązało. Mówię do siebie: „Słuchaj stary, tu pomóc może tylko Matka Boska. Na Mszy św. powiem ludziom, że szukamy terenów dla Duszpasterstwa Akademickiego”. Po Mszy podszedł do mnie chłop – były wiceminister i mówi, że nad Jeziorem Lednickim są 24 hektary w rękach PGR-u i kosztują 700 milionów. Spodobało mi się. Ludzie się ze mnie śmiali. Rozmawiałem z jednym biznesmenem – dyrektorem banku i mówię: „Kup mi pan to”, a on sobie kpił. Mówił, że mi się w głowie przewraca, że dzisiaj kler to się rozpaskudził... Mówię: „Kup pan to po dobroci”. „Nie i koniec. 700 milionów?!”. Mówię: „Wy swoim kobitom za większe sumy garsoniery i auta kupujecie. Kup pan to dla młodzieży”. „Nie, ojciec jest bezczelny”. Mówię: „Panie, pan jest mafioso, ja może troszkę mniejszy: daję panu czas do jutra do dwunastej. Jak pan kupi – piszę do papieża, jak pan nie kupi – też napiszę do papieża”. I napisałem. Że jest taka ziemia nad Jeziorem Lednickim – najstarszą chrzcielnicą Polski. I papież mi odpisał: „Niech cię Bóg błogosławi. Dobrze, że o tym myślisz, bo tertio millennio dla świata jest secundo millennio dla Polski. Niech cię Matka Boska ma w opiece”. Bo ja mam taki charyzmat (a mówię to w duchu wielkiej skromności), że mi się zawsze błogosławieństwo papieża na gotówkę przemienia. Jestem już tym tak zniewolony, że co spotkam człowieka, to mówię: „Witam kochanych sponsorów”. Jedni uciekają, a inni otwierają szeroko oczy i mówią „Nawet nam do głowy to wcześniej nie przyszło”. 
List od papieża dostałem w piątek, w niedzielę przeczytałem go ludziom i mówię: „Kochani, mamy błogosławieństwo samego Ojca Świętego”. Długo nie czekałem – trzy dni.

W środę siedzę sobie w duszpasterstwie, wchodzi taka drobnoziarnista kobiecina i mówi: „Przepraszam, jak się stąd wychodzi?”. A ja na to: „Proszę pani, z Kościoła to się nigdy nie wychodzi, tu się zawsze przychodzi”. A ona usiadła i siedzi. Nie wiedziałem, co z nią zrobić, i dałem jej list papieski do czytania. Mówi, że nic nie rozumie. „Co, czytać pani nie umie? Widzi pani, że mam błogosławieństwo, a nie mam pieniędzy”. A ona na to: „A ja mam pieniądze, a nie mam błogosławieństwa”. To ja mam na takie chwile standard: „Czy mogę się z panią zaprzyjaźnić?”. Ona pyta się: „Ile mamy czasu na tę przyjaźń?”. Ja: „Niewiele”. 36 godzin później podpisywaliśmy akt notarialny, że pani kupuje nam grunt nad Jeziorem Lednickim. Pytam się z ciekawości: „Niech mi pani powie, skąd pani ma pieniądze?”. A ona: „Nieee, wstydzę się”. Mówię: „Wal, pani, nikt nie słyszy. Zamykam oczy”. „Mam fabrykę...”. „Czego?”. „Majtek...”. Tak właśnie dostałem pole nad Jeziorem Lednickim, za majtki. Pojechałem z kobieciną do Watykanu. Papież podszedł do niej i mówi (wskazując na mnie): „Pani się go nie boi?”. Ona: „Ani trochę!”. Przy okazji zaczęła cudownie zdrowieć jej córka bardzo, bardzo ciężko chora... Przez lata ciągnąłem do papieża po wsparcie dla moich szaleństw. Ciągnąłem do niego po to, by pobłogosławił mą płonącą głowę i rozedrgane serce. I błogosławił. Widząc to, inni zaczynali mi pomagać. Na przykład jeden z jubilerów, widząc serdeczność Jana Pawła, ufundował… kościół na Jamnej. Papież zawsze mnie bronił, a ja odwzajemniałem się mu wiernością. Jak pies. On stał się moim myśleniem. „Programem” mojego duszpasterstwa.


Chłopy robią tzw. refleksję


Lednickie spotkania przerosły oczekiwania samego dominikanina. Pod rybą (40 metrów szerokości, 15 wysokości, stalowa konstrukcja na głębokich fundamentach) przemaszerowały już setki tysięcy młodych Polaków. – To jest wszystko odgórnie sterowane – nie ma wątpliwości o. Góra. I dopowiada: – Dzwoni do mnie chłop z PGR Lednica. Mówi: „My handlujemy tu ziemniokami i świniami. Nagle ktoś tu mówi, że jakaś ziemia dla młodzieży będzie, że papież tu będzie, a my pijemy z chłopami wódkę i robimy tak zwaną refleksję. Co jest grane?” – pyta. „Sam nie wiem” – szczerze odpowiadam – sam nie wiem.
O sile rażenia Lednicy przekonałem się w Niemczech. – Moi uczniowie są w swej wierze bardzo samotni – opowiadał mi kapelan niemieckiej Polonii ks. Bogdan Retusz. – Są mniejszością. I dlatego muszą od czasu do czasu zobaczyć tłum rówieśników, którzy uwielbiają Boga. Muszą zobaczyć, że nie są jedyni, nie są dziwakami. Każdego dnia walczą. Dlatego zabieram ich na Lednicę. Ostatnio usłyszałem: „Wie ksiądz, zauważyłem, że to tu, a nie u mnie w klasie, jest normalna młodzież”.
Koniec lat 90. Hermanice koło Ustronia. Na łące pod Równicą i Czantorią ruszyło kolejne dominikańskie spotkanie młodych (o. Góra zapoczątkował je 23 lata temu). Do punktu wydawania kolacji (bułka plus żółty ser) ustawia się kilkusetosobowa kolejka. Na końcu ogonka staje o. Jan Góra. Z miejsca, gdzie stoi dominikanin, dobiegają co chwila wybuchy śmiechu.

– Moim idolem był czeski przedwojenny kapłan. Jak się nazywał? Chyba Hohlicek. On zawsze swe kazania rozpoczynał od słów: „Drodzy parafianie, śniło mi się, że umarłem. Ale tak nie do końca umarłem, bo sikać mi się zachciało. Pytam Piotra, gdzie można iść za potrzebą, a on pokazuje ręką: „»Ooo, do tamtej dziury«. Podchodzę do tej dziury i co widzę? Naszą parafię!”. Słowa dominikanina zagłusza rechot.
Wieczorem po odśpiewaniu Apelu Jasnogórskiego jedna z dziewczyn z krakowskiego duszpasterstwa rzuca: „Jak ojciec to robi? Niektórzy księża opowiadają o Panu Jezusie, a w gruncie rzeczy nieustannie gadają o sobie. A ojciec przez cały czas nawija o sobie, a tak naprawdę… opowiada o Panu Jezusie”. Jej słowom towarzyszył ryk śmiechu. Ale ci, którzy znają Jana Górę, wiedzą, że trafiła w dziesiątkę.
Najbardziej znany polski duszpasterz akademicki zostawia po 35 latach poznańskie duszpasterstwo. Ale nie przechodzi na emeryturę. Nie ucichnie i nie zakopie się w jakiejś wygodnej norce. Ciągle go nosi. Ma tupet. Czy nauczył się tego od Rozariany – córki warszawskiego rabina, która zamknęła się za kratami klasztoru dominikanek? Gdy do klasztoru w Świętej Annie przychodziły listy z prośbą o modlitwę, mniszka kładła je na tabernakulum i mówiła: „Żebyś potem nie mówił, że nie wiedziałeś!”. Święta bezczelność. Ojciec Jan Góra nie ma wątpliwości: – Ona mnie wychowała. Bardzo jej zależało, abym był dobrym i świętym zakonnikiem. Dlatego mnie beształa, że mam za długie włosy, że niechlujnie siedzę. Upominała mnie, żebym bardziej kochał Pana Jezusa. Sama zresztą kochała Go nad życie. Kiedyś powiedziała pod krzyżem: „Oj, Żydku, Żydku, żebyś Ty wiedział, jak ja Ciebie kocham!”, czym bardzo się gorszył jeden profesor scholastyki. A ja się nie gorszyłem i nie gorszę. Czy ja umiem tak kochać? Moje pragnienie? Mam jedno. Aby z wami wszystkimi podzielić się Jezusem. Temu służę ze wszystkich sił…•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.