Nokaut

Marcin Jakimowicz

GN 51/2012 |

publikacja 20.12.2012 00:15

Spotkałem Go i dlatego tutaj jestem. Bóg przyszedł wtedy, gdy najbardziej Go potrzebowałem. Przyszedł tak konkretnie, że bardziej konkretnej sytuacji nie potrafię sobie wyobrazić - mówi Łukasz Tura, dziennikarz, w rozmowie z Marcinem Jakimowiczem.


Nokaut Roman Koszowski Łukasz Tura – dziennikarz radia eM.

Marcin Jakimowicz: To był autobus czy tramwaj?

Łukasz Tura: – Autobus.

O co wam poszło?

– O „Frondę”. Grzegorz Bociański czytał „Frondę”. Pamiętam tylko wątek ideologiczny dotyczący stosunku do homoseksualistów. Ja wtedy byłem człowiekiem, który Kościół traktował jak większość ludzi: jako opresyjną instytucję, która absolutnie nie potrafi zrozumieć człowieka w jego straszliwym pogubieniu i bezczelnie odbiera mu prawo do szczęścia. To pismo pokazywało, że są ludzie, którzy mogą te homoseksualne dyspozycje w sobie przezwyciężyć, przepracować. Wtedy uważałem to za szaleństwo, za wchodzenie w butach w przestrzeń ludzkiej wolności. Wsiedliśmy w 820 jadące w kierunku Bytomia. I przez 45 minut zażarcie się kłóciliśmy.

Pasażerowie nie patrzyli na was jak na idiotów?

– Nie wiem. Gdy zaczynam z kimś dyskutować i na czymś mi bardzo zależy, przestaje dla mnie istnieć inny świat.

Walczyłeś do ostatniej kropli krwi?

– Tak. Jedynie ściana mogła mnie zatrzymać. A Grzegorz okazał się taką ścianą. Chyba tego samego dnia przeczytałem tę „Frondę”. Nie przekonała mnie, ale zobaczyłem, że można w inny sposób mówić o tym samym. Zauważyłem, że istnieje w ogóle inny język. Od tego się zaczęło. Od boksowania się na argumenty, od intelektualnej naparzanki. Żarliwie kłóciłem się z kumplem z pracy, którego znałem od kilku miesięcy. To był początek mojej roboty w radiu.
 

Imię Jezusa padło w tej werbalnej potyczce?

– Nie wiem. Ja Go nie znałem. Spór dotyczył pewnych warunków teoretycznych. To była zabawa słowem. Zawsze mnie kręciła. „Spróbuj tak poprowadzić dyskusję, by twój argument został obroniony”. Ja tak mam, tak funkcjonuję. W czasie tych sporów wykuwa się prawda o mnie. Dowiaduję się, jaki jestem.

Kiedy zacząłeś tracić grunt pod nogami?

– A mówimy o rozmowie czy o życiu?

O życiu.

– Wtedy, gdy okazało się, że życie to nie jest teoria, to nie jest szermierka słowami, jatka, gdzie „moje jest na górze, a twoje na dole”. To coś więcej: to konkretne decyzje, ból, który wchodzi w twoje życie. Ból, którego nie da się zagadać. Zobaczyłem jak na dłoni, że możemy sobie różne rzeczy teoretycznie udowadniać, natomiast Ten, z którego powodu teraz rozmawiamy, po prostu jest.

Siostra Bogna Młynarz swe rekolekcje w chorzowskiej parafii św. Jadwigi rozpoczęła od słów: „Kto z was spotkał Boga żywego?”, a potem dodała: „Jeśli zastanawiasz się przez chwilę, czy podnieść rękę, to znaczy, że jeszcze Go nie spotkałeś”. Miałeś to szczęście, czy też musisz się przez chwilkę zastanowić?

– Nie muszę się zastanawiać. Spotkałem Go i dlatego tutaj jestem. Oj, bałem się, że zadasz mi to pytanie… Bóg przyszedł do mnie wtedy, gdy najbardziej Go potrzebowałem. Przyszedł tak konkretnie, że bardziej konkretnej sytuacji nie potrafię sobie wyobrazić. Spodziewaliśmy się drugiego dziecka. Widzieliśmy, że nie jest dobrze, że ta ciąża może się skończyć śmiercią. Pamiętam, że byłem w pracy. Około 17.30 dostałem telefon, zadzwoniła żona. Dziecko zmarło. Nic więcej nie da się zrobić. Trzeba to – medycznie powiedziawszy – „wyczyścić”. Martwa sytuacja. Poczułem straszliwą wściekłość. Bo to był moment w moim życiu, gdy rozpoczęło się coś na nowo. Zacząłem zmieniać swoje życie pod wpływem miejsca, w którym pracowałem. Ja trafiłem do katolickiej rozgłośni, kompletnie nie wiedząc, że jest ona katolicka! Ta historia opowiedziana chronologicznie jest taka: jestem gościem, o którym jedna koleżanka trafnie powiedziała, że najpierw do pokoju wchodzi moje „ego”, a dopiero potem Łukasz Tura…

A teraz przeciskacie się przez drzwi jednocześnie?

– Nie. Teraz wiem, kogo puszczam przodem (śmiech). Do końca życia moim największym wrogiem będę ja sam. Nie Pan Jezus. Ja sam. On próbuje mnie uratować przede mną samym.

„Dopóki nie znałam Pana Boga – opowiadała mi znana modelka Anna Golędzinowska – oskarżałam Go. O koszmarne dzieciństwo. O brutalne życie na ulicy, które doprowadziło mnie do próby samobójczej. O śmierć taty. Teraz wiem, że jest niewinny”.

– Myślę dokładnie tak samo…

A w chwili, gdy odbierałeś telefon?

– Wtedy pomyślałem, że to jest świństwo. Że postanowiłem za Nim pójść, zmienić swoje życie, przestałem uważać się za pępek świata i zauważyłem, że najważniejsza jest rodzina, a tu nagle coś takiego… Wcześniej pracowałem w Krakowie, w jednej ze stacji telewizyjnych. Gdy dowiedziałem się, że będę tatą, musiałem zdecydować co dalej. Nie da się żyć 5 dni w tygodniu tam, a 2 tutaj, na Śląsku. Nie, jeżeli mamy być rodziną. Tu mamy korzenie, tu mieszkają nasi bliscy, tu zostajemy. Zaczynam wszystko od początku. Od zera. Rzucam dobrze płatną pracę, wracam do Katowic. Mam znaleźć robotę. Na Śląsku dziennikarze nie przebierają w ofertach. Zacząłem szukać pracy. Ogłaszało się akurat radio eM. Szukało prezenterów. Poszedłem na rozmowę. Okazało się, że to radio katolickie, a ja mam powiedzieć słowo „Bóg” na antenie. Ja, który dopuszczam istnienie Pana Boga, ale dopuszczam też Jego nieistnienie, a nawet istnienie wszystkich innych form, w które można sobie wierzyć. OK. Od czasu do czasu powiem do mikrofonu „Bóg”. „Bóg” jest pewną niezwykle użyteczną konstrukcją myślową. Wytrychem. Pomaga wiele rzeczy poustawiać, ponazywać. To słowo jest potrzebnym narzędziem, ale… to nie jest moje narzędzie!

Odbierasz telefon od żony i zaczynasz krzyczeć do nieba, że nie chcesz być doświadczalnym królikiem, na którym Najwyższy właśnie przeprowadza eksperyment?

– Zaczynam krzyczeć, że zrobił mi świństwo. Bo zmieniam się, spotykam się z ludźmi, którzy opowiadają mi o żywym Bogu, z którym można wejść w relacje, zaczynam nieśmiało wchodzić w te relacje. Pojawia się nowe życie (cieszę się, że dobrze wybrałem, że dajesz mi znak i zaczynasz mi błogosławić!) i po kilku miesiącach dowiaduję się o śmierci.
 

Miałeś jakiegoś „oswojonego” księdza, przy którym mógłbyś się wypłakać?

– Nie. Nie znałem nikogo. I wtedy On przyszedł do mnie. Sam. I pokazał, że potrafi mnie wyrwać z każdego udręczenia. Potrafi wyciągnąć mnie z każdej beznadziejnej sytuacji. Uwolnić z rzeczy, które są „nie-do-pokonania”. Uwolnić od demonów przeszłości.

Umiera Ci dziecko, a Ty opowiadasz o Bogu, który przychodzi Cię uwolnić?

– Słuchaj dalej… Tuż po telefonie zaczęły bić dzwony pobliskiej katedry. I wtedy pomyślałem sobie: „To nie jest tak, że będę z Tobą, gdy wszystko jest dobrze. Mogę być i wtedy, gdy wszystko się sypie, wymyka. Żebyś mi potem nie mówił, że zrobiłem coś na pół gwizdka. Jesteśmy poważnymi ludźmi. Idę do kościoła”. Poszedłem. Słucham liturgii… To jest bez sensu! To w ogóle nie jest o mnie, nie jest do mnie, nie jest na temat. Ale – postanowiłem – wytrwam do końca. Skończyła się Msza, zapadła cisza. „Teraz wreszcie mogę się pomodlić” – pomyślałem. I zaczynam się modlić. Klękam i czuję w sercu olbrzymi smutek, potężny żal. I nagle podchodzi do mnie jakaś osoba i… całuje mnie w czoło.

Facet, kobieta?

– Kobieta. Odpadłem. To dość niespotykana sytuacja. Otwieram oczy i widzę, że podeszła do mnie nauczycielka, która kilkanaście lat wcześniej uczyła mnie polskiego. To było trzęsienie ziemi. Mam zakrytą twarz, krzyczę: „Błagam Cię, pokaż, że mnie kochasz” i... otrzymuję pocałunek. To On mnie pocałował. Wiem o tym. To nie wiara, to pewność. Jeśli mnie pytasz, kiedy pojawił się żywy prawdziwy Bóg, który dał mi 100 procent pewności, że mnie kocha w straszliwej dla mnie sytuacji i potrafi tę miłość wyrazić, to było właśnie wtedy.
Przestałem zadawać pytania. Widziałem, jak wyciągał mnie później z wielu rzeczy, które były nie do przeskoczenia. Próbowałem je rozwikłać, szarpałem się, a On przyszedł i je rozwiązał. Krzyczałem: „Napraw to, bo nie mam siły”. I naprawdę nie miałem siły. Do dziś pamiętam noc, gdy roztrzęsiony, zlany zimnym potem błagałem: „Zabierz to!”. Przyszedł i zabrał. Wziął rzeczy związane ze złymi wyborami, których dokonywałem w życiu. Wywalił zło, które wchodziło z buciorami w moje życie. Każdej nocy budziłem się przerażony. W okolicach godziny trzeciej. Za każdym razem leżałem sparaliżowany strachem. Pamiętam świetnie tę noc, gdy wyłem i po raz pierwszy w życiu zacząłem się modlić Różańcem. Wybrałem tajemnice bolesne – były mi najbliższe. Plątały mi się, łączyłem je z tym, co z grubsza pamiętałem ze stacji Drogi Krzyżowej. Zasnąłem, odmawiając zdrowaśki. Następną noc (i kolejne) przespałem spokojnie. Do rana. Jeśli to nie jest argument za tym, że Jezus działa, to o czym mam jeszcze opowiadać?

Sam doświadczyłem Jego żywej obecności, gdy na ciemnej ulicy wyskoczyło czterech facetów i pobiło mnie. Kilkanaście minut wcześniej na diakonii otwierały nam się nieustannie słowa: „Kto was dotyka, dotyka źrenicy mojego oka”. Nie rozumiałem ich. Gdy leżałem jak długi na śniegu, czułem, jak On szepcze: „Ktoś ciebie dotyka, ale ja – Jezus – czuję to tak, jakby ktoś wkładał mi palec w oko – najbardziej newralgiczne miejsce ciała”. Cierpiał ze mną – czułem to. To nie było sentymentalne tłumaczenie sobie sytuacji. Czemu On nas całuje w takich sytuacjach?

– Bo tylko wtedy Mu na to pozwalamy. Przestajemy wreszcie ściemniać i udawać, że sobie świetnie radzimy. Przestajemy być panami sytuacji, opuszczamy gardę i pozwalamy się pocałować. A Jezus może działać tak, jak chce, a nie jak my to zaplanowaliśmy. Po tym pocałunku dotarło do mnie, że On jest ze mną. Nie jest „dlatego, że”. Nie „dlatego, bo coś zrobiłem”. Jest. Nie ma żadnego interesu do zrobienia. Jest. Odczułem obecność żywego Boga, który cierpi razem ze mną. Rozumie mój ból. Nie mówi o nim, nie zagaduje go. Płacze. Po wielu latach opowiedziałem o tym pocałunku mojej polonistce. Była zawstydzona. Kompletnie nie pamiętała tego gestu.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.