Decyzja życia

GN 51/2012 |

publikacja 20.12.2012 00:15

Z  II trenerem reprezentacji Polski w piłce nożnej Markiem Wleciałowskim rozmawia Marcin Jakimowicz.

Marek Wleciałowski Ur. 1970, II trener reprezentacji Polski. Grał w Ruchu Chorzów. Karierę trenerską rozpoczynał w Górniku Zabrze. W sezonie 2006/2007 prowadził Ruch Chorzów, z którym awansował do ekstraklasy. Był trenerem zespołu Młodej Ekstraklasy, pracował w Piaście Gliwice, Cracovii i Śląsku Wrocław. henryk przondziono Marek Wleciałowski Ur. 1970, II trener reprezentacji Polski. Grał w Ruchu Chorzów. Karierę trenerską rozpoczynał w Górniku Zabrze. W sezonie 2006/2007 prowadził Ruch Chorzów, z którym awansował do ekstraklasy. Był trenerem zespołu Młodej Ekstraklasy, pracował w Piaście Gliwice, Cracovii i Śląsku Wrocław.

Marcin Jakimowicz: Jako chłopak byłem na boisku Janem Furtokiem. Kim był Mareczek Wleciałowski?

Marek Wleciałowski: – Czasem Bońkiem, czasem Smolarkiem. To był czas mundialu w Hiszpanii w 1982 roku. Pamiętam ciszę na ulicach i krzyk dzieciaków zwiastujących, że nasi strzelili gola drużynie Peru. Oglądałem ten mecz w najlepszym wieku do oglądania piłki nożnej (śmiech).

Później, już jako piłkarz Ruchu, grał Pan „na placu” z chłopakami z sąsiedztwa. Dla nich była to nobilitacja: gramy z Wleciałowskim!

– Takie sytuacje w Chorzowie Batorym były całkiem normalne. Często spotykaliśmy się na boiskach szkolnych. Dwie drużyny ustalały symboliczną stawkę i grały. Nie było gwiazdorstwa. Do dziś pamiętam niezwykły klimat meczów. Wielu znajomych także chętnie wspomina te wydarzenia.

Na trybunach zasiada mnóstwo chłopaków bez ojców. Czy oni nie szukają w piłkarzach autorytetu ojca? Twardego faceta, który pokaże im, jak żyć i jakich wyborów dokonywać?

– To chyba zbyt górnolotne sformułowania. Ci chłopcy (często rzeczywiście z rozbitych rodzin) szukają po prostu normalności. A ponieważ w domu nie mają z kim pójść na mecz, szukają środowiska, które ich zaakceptuje. Noszą w sobie jakieś zranienia i chociaż nie mają bezpośredniej motywacji, by na boisku szukać wzorców, pewnie szukają... Ale to jest ukryte, podświadome, niewyrażalne.

Ks. Michał Misiak opowiadał, że gdy chodzi na ewangelizację po łódzkich gimnazjach, bierze ze sobą jakiegoś piłkarza Widzewa. Jedno jego zdanie o tym, że warto chodzić do kościoła, robi więcej niż gadanina księdza.

– Autorytet jest potrzebny. Tyle że, myślę, nie ma znaczenia, czy to jest piłkarz, hip-hopowiec czy solista znanej kapeli. On jest jedynie narzędziem. Mówi: nie bójcie się Chrystusa, przy Nim znajdziecie przestrzeń do tego, by się zmienić, zacząć się rozwijać. Młodym wystarczy dać taki impuls.

Pan znalazł ten impuls w Kościele?

– Tak. Oprócz wzorców wyniesionych z domu, człowiek szuka na zewnątrz. Rozglądałem się więc i szukałem.

Czego Pan szukał w Kościele?

– Przede wszystkim spokoju. Przestrzeni, w której mogłem przyjrzeć się sobie. W Kościele spotykam mnóstwo normalnych, porządnych ludzi. A to od nich można się najwięcej nauczyć! Kościół w Chorzowie Batorym wychodził z inicjatywą. Miał wiele do zaproponowania młodym. Tak jest do dzisiaj. A jednocześnie czuło się, że nie chce ich „kupić” czy zmanipulować.

Pamięta Pan ewangelizacyjne szaleństwa ks. Szymika i Witka Wolnego?

– Oczywiście! Przyglądałem się temu. Widziałem radość, entuzjazm wypływający z dzielenia się wiarą. Ciekawiło mnie to. Była świetna muzyka, przedsięwzięcia, które wyłamywały się z szarzyzny i codzienności.

„Bóg był z nami tylko w pierwszej połowie” – rzucił komentator w czasie meczu Polska–Austria na EURO 2008. Czyli wtedy, gdy było sielankowo i wygrywaliśmy. Też ma Pan takie doświadczenie? Boga jako źródła sukcesu?

– Wiem, że jest On ze mną w każdej sytuacji. Jednak rozumiem intencje tego komentatora. Dla mnie to normalne, gdy ktoś powie, że Pan Bóg jest w czymś dobrym. Tego przecież szukamy. Ale ja odkrywam Go po dwóch stronach medalu. Sprawdzało się też w moim życiu powiedzenie: „Jak trwoga to do Boga”. To widać nie tylko w życiu osobistym, ale i na boisku. Element błędu, pomyłki, porażki jest jednocześnie odskocznią, motywacją do wzrostu w następnym meczu. To sinusoida. Ile razy tuż po tym, gdy człowiek czuł się panem sytuacji, następowały ogromne rozczarowanie, bezradność. Najtrudniej wydobyć się z dna. Piłka nożna nauczyła mnie, że nieustannie balansujesz między dnem a podium, między pocieszeniem a strapieniem. To nieustanna walka. Zrozumiałem to głębiej, przepracowując ćwiczenia duchowe św. Ignacego z Loyoli.

Przeżywał Pan kiedyś chwile, gdy krzyczał do nieba, a odpowiadała jedynie pustka?

– Na szczęście, jak dotychczas, nawet gdy byłem w trudnej sytuacji, dana mi była wystarczająca ilość cierpliwości, aby dostrzec, co dalej... Widzę tylko jeden problem: gdy człowiek zamyka się sam w sobie. To ogromna pułapka. Zamykasz się w sobie i nie widzisz już nic. W sporcie nie ma miejsca dla takich ludzi. Wiara pomaga mi bardzo w podejmowaniu życiowych decyzji. To najtrudniejsza sztuka, wyższa szkoła jazdy. Podjęcie decyzji, gdzie iść, co zrobić. A w sporcie dzieje się to na oczach tysięcy ludzi, którzy wszystko wiedzą o piłce nożnej (śmiech). To ma też przełożenie na decyzje życiowe.

Łatwo było się zdecydować na piątkę dzieci?

– To kwestia otwarcia na życie. Nasza relacja małżeńska cały czas się rozwija. To w którymś momencie wszystko zaczyna „samo przychodzić”. Jasne, na początku człowiek ma opory, obawy, pyta: „Jak to będzie?”. Ale spogląda wstecz i widzi, że Ktoś prowadzi, że do tej pory byliśmy chronieni, że było dobrze. Potem podejmuje się już kolejne decyzje. „Nowe życie” jest zawsze mniej lub bardziej zaskakujące. To normalne, bo każde dziecko jest darem.

Leszek Miller powiedział kiedyś: „patologia rodziny wielodzietnej”. Paru moich znajomych się wkurzyło. A Pan?

– Z patologią mamy do czynienia na każdej płaszczyźnie. Również politycznej, gdzie spotykamy skrajnie negatywne postawy. Dlaczego szukać jej źródeł w rodzinie? Staramy się, by w naszej rodzinie panował duch miłości. By dzieci czuły się w niej bezpiecznie. Sam mam doświadczenie obawy przed wielodzietnością, dystansu wobec przyjęcia na świat kolejnego dziecka, jednak zaufanie przyniosło nam ogromną radość i pokój.

Nie przerażała Pana rezygnacja z mnóstwa zajęć, przyjemności?

– Rezygnacja z wielu przyjemności to element życia rodzinnego. Ale dla mnie o wiele ważniejsze są te chwile, gdy córka rzuca mi się na szyję z krzykiem: „Tatooo!”, a syn ciągnie mnie do okna i mówi przejęty: „No chodź, zobacz!”. Podchodzę i widzę: pada śnieg (śmiech).

Nie budzi się Pan zlany zimnym potem: Kto ich utrzyma? Jaka przyszłość ich czeka?

– Nie. Jestem przekonany, że jeżeli małżeństwo jest blisko siebie i jest wzajemne pragnienie bycia dla siebie, to dzieci będą się prawidłowo rozwijały. To znaczy, będą doprowadzane do podjęcia samodzielnych życiowych decyzji. To wiara granicząca z pewnością. Nie będę im niczego załatwiał, nie poprowadzę ich za rączkę. One same muszą się nauczyć wybierać. Wiem, że jako rodzice mamy trochę skłonności do zmiany kolei rzeczy i już na „dzień dobry” zamartwiamy się o przyszłość dzieci, a przecież tyle jest do zrobienia dzisiaj. Mamy z żoną nadzieję, że jeśli będziemy budować prawidłową relację małżeńską, dzieci będą z tego czerpać i korzystać.

Dokładnie to samo powiedział mi niedawno aktor Lech Dyblik: „Jeśli dzieci wychowują się w domu, w którym mama z tatą się lubią, a one też są lubiane nie za osiągnięcia, ale nawet gdy coś zawalą w szkole, to wierzę, że na tym się nie przejadą. Mając takie doświadczenia, potrafią dokonywać wyborów”

– Tak! To tak właśnie działa. Dlatego ja jestem dziś spokojny o przyszłość naszych dzieci. I nie jest to myślenie: „A jakoś to będzie...”. O ten spokój na pewno będę musiał stoczyć jeszcze wiele bitew...

A jeśliby chłopcy powiedzieli: Tata, nienawidzę piłki?

– I co z tego? W swoim życiu zauważyłem, że sport ma tendencję do zawładnięcia całym człowiekiem. Pozwoliłbym im dokonać wolnego wyboru.

Na moim wrogim „niebieskim” terenie recytuje się jak z nut hasła: „Całe moje życie to GKS Katowice”...

– Właśnie (śmiech). A nasza intencja w wychowaniu jest taka, by dzieci rozwijały się harmonijnie i wszechstronnie. Cieszę się, gdy córka ciągnie mnie za rękę i mówi: „Posłuchaj, czego się nauczyłam” i zaczyna grać jakąś piękną melodię, albo nasi młodzieńcy co rusz pozytywnie zaskakują nas swoim patrzeniem na rzeczywistość pozasportową.

Czy do ojcostwa można przygotować się teoretycznie? Nauczyć się go z książek? Ilu facetów zakłada z góry: „Nie nadaję się”.

– Można przeczytać stertę lektur, podpatrywać wiele wzorców, ale w tym przypadku jest tak, że jak człowiek nie spróbuje, to się nie nauczy. Jak w życiu. Podejmowanie prób jest najtrudniejsze, bo jest związane z popełnianiem błędów. A dziś ludzie nie chcą popełniać błędów. A przecież nie chodzi o to, by być bezbłędnym, ale by nauczyć się iść dalej. Upaść, wstać, wyciągnąć wnioski i iść dalej. Jak w sporcie... On jest nieprzewidywalny. Czasem grasz do upadłego, zostawiasz na boisku płuca i przegrywasz. Zagrasz doskonały mecz i spotykasz się z totalną krytyką. A innym razem właściwie bez walki zdobywasz prowadzenie i wszyscy cię chwalą. Ile razy widziałem w szatni piłkarzy, którzy byli wściekli, a czasem z oczu przebijał lęk: „Co dalej?”. Dali z siebie wszystko, a nie udało się wygrać. Trudno się z tym pogodzić...

Trenerzy rzadko słyszą wykrzykiwane przyjaźnie swoje nazwisko. Zazwyczaj lecą z trybun obelgi, bluzgi, warczące wyrazy. Przejmował się Pan tym? Rozdrapywał rany po powrocie do domu?

– A zna pan człowieka, który byłby na to obojętny? Klucz jest w tym, co zrobimy z tą krytyką. Czy będzie dla nas mobilizacją do tego, by podnieść poziom pracy, czy nas pogrąży. Uczę się, by uświadamiać sobie, że życie nie kończy się na meczu. Jest o wiele bogatsze. To nie jest koniec świata. Jest najbliższy mecz, którym można wszystko zmienić. Nie ukrywam, że jestem katolikiem, i to właśnie w sakramentach Kościoła mam szansę zobaczyć, gdzie jestem mocny, a gdzie przegrywam, mam szansę stanąć w prawdzie.

Z okazji 26 lat przepracowanych w Manchesterze United sir Alex Ferguson doczekał się niedawno... pomnika. Czytam info sprzed lat: „Trener związany z polskim klubem dłużej niż rok to w naszym kraju rzadkość. W Ruchu chcą zerwać z tą złą tradycją. Marek Wleciałowski ma pracować na Cichej przez najbliższych pięć lat”. Nie udało się. Dlaczego w Polsce następują takie rotacje?

– W Polsce w sferze kultury pracy jest w dalszym ciągu wiele do zrobienia. W minionych, „historycznych” czasach nie było klimatu, aby myśleć o tym, jak dobrze pracować, jak się rozwijać. Zasada „jest, jak jest” często pokutuje do dziś. Przyczyn rotacji jest mnóstwo, odpowiedzialność za prowadzenie klubu sportowego jest niezwykle złożona. W obliczu doraźnego kryzysu (najczęściej wynikowego) właściciel czuje się zobligowany, aby działać. Nie wymieni piłkarzy, nie zmieni z dnia na dzień struktury klubu i bazy szkoleniowej. Trudno mu przyznać: „Problem jest szerszy, trzeba cierpliwie pracować”, a ponieważ nie ma czasu (a często też możliwości) na gruntowne zmiany, najprostszym gestem jest zwolnienie trenera...

Przywiązuje się Pan do klubu, kibiców? Łatwo spakować manatki i wyjechać?

– Oj, niełatwo. Klub jest troszkę jak rodzina. Tworzą się więzi z zawodnikami, kibicami, pracownikami klubu, przyjaźnie w sztabie szkoleniowym. Odejściu towarzyszy element nostalgii, takiego zawahania, że coś się skończyło. Ale te rozstania to konsekwencja naszego wyboru.

Drugi trener reprezentacji Polski to zaszczyt. Ale przecież też lekcja pokory: śmietankę spije i ewentualne brawa zbierze Waldemar Fornalik. Łatwo być drugim?

– Nie postrzegam tego w ten sposób. Po meczu z Anglią w mediach słyszałem same „ochy” i „achy”, po przegranej z Urugwajem spotkaliśmy się z krytyką. Ja robię swoje: pracuję, oglądam sporo meczów, przyglądam się piłkarzom, analizuję ich grę, buduję swą opinię, by móc skonfrontować ją z wizją Waldemara Fornalika. I w tym wszystkim najbardziej interesuje mnie powodzenie przedsięwzięcia, w które angażuję się zawodowo.

Pana żona opowiada: Marek wnosi do domu spokój... Jak można być tak spokojnym przy piątce dzieci?

– To ciekawe, jak życie potrafi nas obdarować. Kilkanaście lat temu miałem zaszczyt poznania (nieżyjącego już) arcybiskupa Kazimierza Majdańskiego. Podczas II wojny przeżył obóz koncentracyjny w Dachau (dokonywano tam eksperymentów pseudomedycznych). Przecież taka sytuacja mogłaby go złamać, spowodować zamknięcie się w sobie. A on postanowił złożyć hołd życiu. Założył pierwszy w świecie Instytut Studiów nad Rodziną przy UKSW. Wraz z rodziną czerpiemy wiele, utrzymując bliski kontakt z ludźmi z tego środowiska. A mój spokój… bierze się z rozeznania sytuacji, że wszystko idzie we właściwym kierunku. Rodzi się, gdy widzę, że moi najbliżsi wzrastają na miarę możliwości. To cała tajemnica.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.