Róża

Joanna Bątkiewicz-Brożek

GN 03/2013 |

publikacja 17.01.2013 00:15

Trzymała zwisające nóżki dziecka. Małe, śliskie. Główka córeczki tkwiła w środku. Dziecko nie żyło drugi dzień. – Klęczałam tak przez godzinę na podłodze. Nikt mi nie pomógł. To największa samotność, jaką przeżyłam – opowiada Ola. Po pogrzebie Różyczki przeczytała: „Bóg Cię… no wiesz…”. I zakochała się.

 Ola Femiak jest psychologiem. Ma trzy córeczki: na kolanach najmłodsza Marysia, w środku Łucja i Laura. – Mamy siostrzyczkę, aniołka w niebie – mówią dziewczynki. – Ma na imię Róża roman koszowski Ola Femiak jest psychologiem. Ma trzy córeczki: na kolanach najmłodsza Marysia, w środku Łucja i Laura. – Mamy siostrzyczkę, aniołka w niebie – mówią dziewczynki. – Ma na imię Róża

Do naszej redakcji, właściwie do ks. Tomasza Jaklewicza, przyszedł list. „Przesyłam list i dziękuję za rekolekcje. Ola”. W załączniku historia. Byliśmy wstrząśnięci. Poprosiliśmy o zgodę na przedruk. Chciałam też spotkać się z panią Olą. Teraz to ja dziękuję jej za rekolekcje. Młoda, śliczna mama urodziła martwe dziecko. To było poronienie, bo w 16. tygodniu. Takich historii są tysiące. Ale ta, miejscami drastyczna, to nie tylko świadectwo cierpienia fizycznego, opowieść o samotności i zdehumanizowanej szpitalnej rzeczywistości. To dowód na to, że Pan Bóg patrzy czule na człowieka.

W kolorze bieli

Od pogrzebu Różyczki minęło zaledwie kilka tygodni. Podjeżdżam pod dom państwa Femiaków w Świerklanach, na Śląsku, z kołatającym sercem. Pani Ola otwiera drzwi z promiennym uśmiechem. Uderza mnie jasność wnętrza. Białe meble kuchenne, kremowe kafle na podłodze i odnowiony stół po babci na środku salonu. Rodzina mieszka obok. Czasem dziadek obserwuje przez okno wchodzących do wnuczki gości. Czasem przyjdzie i pogawędzi przy kawie. Po pół godziny ktoś otwiera drzwi: „Kominiorz! Puk, puk!” – słychać żartobliwym tonem. Tata pani Oli zajrzał, czy nie trzeba popilnować najmłodszej Marysieńki. Śpi akurat. W drzwiach witają mnie uśmiechnięte małe buźki. – Mamy aniołka w niebie, wiesz? – pyta, biegając po salonie 6-letnia Laura. Potem dowiem się, że do trumienki siostrzyczki włożyła laurkę z guziczkiem. A 4-letnia Łucja małego misia i karteczkę z kucykiem Pony. – Mam szczęście, że nie wróciłam do pustego domu. Ale do dziś czuję te mięciutkie nóżki Różyczki – pani Oli szklą się oczy. Oglądamy zdjęcia z usg. Dziewczynka miała zdiagnozowany zespół Patau. – Do dziś w uszach dźwięczy mi głoś lekarza, który mówi: „Niech się pani nie martwi, takie dzieci zwykle umierają w trakcie ciąży”. Byłam w szoku.

Dobrze, że mąż czekał w samochodzie, bobym nie dojechała. Całą drogę do domu milczeli. Potem kreślili różne scenariusze. Zbliżała się uroczystość Wszystkich Świętych. Pan Mateusz zaczął nawet już małej trumienki szukać. – „Czy są takie?” – pytał. „Może pani usunąć ciążę… To pani decyzja” – usłyszeliśmy od lekarza na kolejnej wizycie. W rodzinie nikt o ciąży nie wiedział. W małym miasteczku chore dziecko to piętno… Ola pisze w liście do GN: „Boże, nie dam rady dłużej wciągać tego brzucha. Co ja mam mówić… Musimy powiedzieć, nie zniosę tego dłużej. Rodzice… szok… każde dziecko trzeba kochać. Szefowa… łzy… bardzo współ- czuje, proszę się oszczędzać. Wujek Google… same złe wiadomości, żadnych uczuć, niewzruszony moim cierpieniem. Boże, czego ja się boję… że umrze… czy że się urodzi? Nie potrafię się modlić, spać, bawić z dzieć- mi. Jestem za szybą, wszystko się oddala, wyludnia. Nerwy nie wytrzymują, siedzę jak na bombie. O co Cię prosić? O spokój, o cud, o siły? Ileż można płakać. Niech to będzie tylko zespół Downa – dzieciaczki kontaktowe i mogą długo żyć”. Rodzice umawiają się na amniopunkcję. To inwazyjne badanie. W jednym procencie może zakończyć się śmiercią dziecka. Ola: – Chciałam mieć pewność, przygotować się, ustalić jakiś plan. Poszliśmy do kościoła przed badaniem. Pamiętam modlitwę wiernych, „o ochronę dzieci poczętych”. Poczułam: nie mogę zrobić amniopunkcji. Tylko na usg pojedziemy. Pojechali. „Nic nie zobaczymy” – zwraca się lekarz do Oli i Mateusza. Przykłada głowicę do brzucha Oli. „Dziecko nie żyje. Natura wie lepiej…” Ola: – Poczułam dziwny spokój. Wpatrywałam się w ekran. Dziewczynka bezwładnie kołysała się, jakby spała. Na dnie. Mateusz wyszedł gwałtownie z gabinetu. Z listu Oli: „Boże, dziękuję Ci za tę reakcję, taką ludzką. Potem już nic nie wydaje się ludzkie…”. Ze ściany w salonie domu w Świerklanach spogląda na nas św. Joanna Beretta-Molla. Na znanym zdjęciu trzyma na rękach małą Giannę. Obie są już w niebie, tak jak Różyczka. – Zawsze myślałam, że – jeśli już – to przydarzy się coś mnie, a nie naszemu dziecku – pani Ola stawia białą filiżankę z kawą i puszyste ciastka z kremem. Białym.

Poronienie

Z listu pani Oli: „Szpital. Czy ci ludzie coś czują?! Przecież nie przyszłam usunąć martwego zęba! Tabletka. Boże, to jest jak poród, tylko dlaczego nikogo obok mnie nie ma…”. Ola przez całą dobę głaszcze brzuch. Martwa Różyczka ciągle tam się kołysze. Następnego dnia izba przyjęć. Patologia ciąży. – Jak założyli mi tabletkę dopochwową (do zmiękczenia ścian pochwy i wywołania sztucznego porodu), leżałam na łóżku. Obserwowałam spacerujące na korytarzu mamy z zaokrąglonymi brzuchami. Wsłuchiwałam się w rozmowy telefoniczne o kolorach śpioszków, kto po dziecko przyjedzie. Po moje tylko zakład pogrzebowy… – pani Ola wstrzymuje oddech. – Za ścianą ktg było. Przez całe godziny atakował mnie dźwięk bijących w brzuchach mam serc dzieci. „Tu tu, tu tu”. Jak tortury. Potem dokooptowali Oli sąsiadkę. – Jej dziecko bez mózgu było. Martwe. Była w lepszym nastroju. Że raz dwa pójdzie i po wszystkim. Bardzo się zdziwiła… Bóle u Oli coraz silniejsze. Zaczyna plamić… – Czekałam, aż mnie wezmą na porodówkę. A tu nic. I nagle chlust. – Wyskoczyłam z łóżka, bo krew trysnęła ze mnie jak z prysznica. Uklękłam na podłodze. W kałuży krwi. Moja towarzyszka pobiegła po położną. Nie było jej długo. Wróciła sama. Nigdzie nikogo z personelu. Rozumiem, że odbiór porodu żywego dziecka jest ważniejszy niż martwego. Nie oczekiwałam niczyjego płaczu. Ale że ktoś będzie przy mnie, że choć powie: współczuję. Ola klęczy na podłodze. Ból coraz silniejszy. Czuje, jak dziecko powoli samo wysuwa się z pochwy. Sąsiadka zaczyna krzyczeć. Kobiety na korytarzu przerażone. Ola: – Chwyciłam dziecko, żeby nie spadło na podłogę. Takie małe śliskie nóżki miało… Wpada położna: „Oj, ojej, niech się pani położy”. „Tylko jak?” – myślałam. Za położną salowa. Ze szmatą. Potem szybko do zabiegowego. Ola: – Trzy razy rodziłam, ale takiej masakry nigdy nie widziałam. Z listu Oli: „Zabiegowy. Leżę z dzieckiem przy nogach i czekam… godzinę na lekarza – położne same nie mogą. Boże… to się nie dzieje naprawdę, to musi być jakiś film”. – Patrzyłam tylko na wskazówki zegara.

Po godzinie zapytałam, czy może mi ktoś dziecko wyciągnąć. „Nie, bo głowę urwę” – usłyszałam od położnej. Nie wiedziałam, czy cierpienie fizyczne czy psychiczne bardziej mnie dusi. Żadnych środków przeciwbólowych. Matrix. Wreszcie wchodzi lekarz. „Która ciąża?” – pyta. Ja na to: „Dzień dobry, doktorze”. Nawet na mnie nie spojrzał. Położna kazała mi tylko przejść na fotel ginekologiczny. Ale jak? Z tym wiszącym dzieckiem w nogach? Powiedziała mi: „Niech sobie pani jakoś TO chwyci”. Przyszła anestezjolog. Spojrzała ze współczuciem. – To mi wystarczyło – Oli oczy za mgłą łez. – Potem odleciałam. Z listu pani Oli: „Zabieg. Pobudka. Siostra – Anioł: »Czwarty raz chce pani obejrzeć, dobrze, odwinę«. Ja: »16 tygodni, taki mały noworodek, całkiem ładny, nic drastycznego«”. Różyczka była owinięta w kuchenny ręcznik papierowy, w folii z segregatora. Ola ponoć ciągle powtarzała, że bierze ciało ze sobą, żeby nie wyrzucać. – Kiedy wróciłam do pokoju, Sylwia, moja sąsiadka, zanosiła się od płaczu.

„Bóg Cię… no wiesz…”

– „A jednak są małe trumienki” – tak mąż powiedział, gdy staliśmy nad grobem Róży. Niósł na ramionach jej ciałko – mówi Ola. Z listu: „Tak mi trudno w kościele, z całych sił próbuję nie płakać. Twarz księdza taka dobroduszna, i te słowa, uderzają we mnie, nie mam pancerza, coś ze mnie odpadło… A przecież chciałam to dziecko urodzić, nawet gdyby tylko na chwilkę. 8 tygodni macierzyńskiego i długie noce. Po co mi te noce, na co czekam… wypłakałam się porządnie”. – To siostry wymyśliły imię Róża – dodaje Ola. Najmłodsza, 2-letnia, właśnie się obudziła. Wita mnie, szczerząc białe ząbki. Wskakuje na kolana mamy. Łza z policzka Oli zatapia się w złotych loczkach Marysi. Dziewczynki usłyszały od rodziców prostą historię: była sobie raz dziewczynka w brzuszku mamusi. Była chora i zmarła. Mamusia ją urodziła, a teraz ją pochowamy. „Jakie miała oczka?” – przerwała opowieść 6-letnia Laura. „A włosy?”. Potem przygotowały obie prezenty do trumienki, żeby Różyczka miała czym się bawić w niebie. Z listu: „9 grudnia. W kościele słyszę: Złóż, Jeruzalem, szatę smutku i utrapienia swego, a przywdziej wspaniałe szaty chwały, dane ci na zawsze przez Pana. Liturgia słowa – to list miłosny od Boga. Cudowny prezent. Czemu ci ludzie tacy smutni w tym kościele, nie słyszą tego? Biorę »Gościa«. Otwieram i czytam tekst ks. Tomasza Jaklewicza. Tytuł: »Bóg cię… no wiesz...«. No, kocha!!! Co za wspaniały początek. Misterny plan. Rekolekcje dla mnie”. Ola: – Poczułam, jakby Pan Bóg wziął mnie na kolana, przytulił. Tyle lat w kościele, matura z religii, a ja, głupia, nie słyszałam tego najważniejszego: Że Bóg mnie, no wiem…. kocha. Płakałam przez trzy godziny. Byłam sama, bo mąż na mecz bokserski poszedł. Tak miało być. Sama z Najukochańszym. Mąż w kościele zapytał potem: „Coś ty? Zakochałaś się?”. Tak – w Bogu. Z listu: „27 grudnia. Noc. Cicha noc. Czas na nasze spotkanie. A jednak okazuje się, że zmęczenie pomaga mi być z Tobą bardziej. Piszę, modlę się, jestem. Na stole żłóbek. Jezus w mojej dłoni, bezbronny jak przed miesiącem”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.