Obywatele lepsi i gorsi

Andrzej Macura

Dziś w subiektywnym przeglądzie prasy o coraz powszechniej akceptowanej nierówności. Nie tylko w kwestiach religijnych

Obywatele lepsi i gorsi

W Rzeczpospolitej o połowicznym zwycięstwie chrześcijan przed Trybunałem w Strasburgu, w związku ze skarga na dyskryminację ze względu na wyznawaną wiarę  w Wielkiej Brytanii w artykule Jarosława Gizińskiego „Strasburski wyrok korzystny dla krzyża” Sąd uznał, że Nadia Eneida, stewardesa, miała prawo w pracy nosić krzyżyk na szyi. Nie przyznał jednak racji zwolnionej z podobnego powodu pracownicy szpitala. Bo krzyżyk to już kwestia higieniczna. Nie uznał też zasadności skargi urzędnika zwolnionego z pracy za odmowę asystowania przy ślubach homoseksualistów ani pracownika poradni małżeńskiej, za odmowę doradzania homoseksualnym parom. Jest z czego się cieszyć. Wyrok potwierdza prawa chrześcijan do wyrażania własnej wiary.  Niestety, nie tylko. Dla wiernych swoim przekonaniom kolejne zawody i urzędy będą niedostępne. Niby to zrozumiałe, bo prawa trzeba przestrzegać, ale smutne. Bo jesteśmy skazani na bycie obywatelami drugiej kategorii.

Może w takim razie trzeba pójść w ślady Gérarda Depardieu? W Rosji rośnie liczba wierzących. Zarówno prawosławnych jak i muzułmanów – pisze Tatiana Serwetnik w tekście  „Rosja: coraz więcej wierzących niepraktykujących”. Wprawdzie – jak już głosi sam tytuł – z religijnymi praktykami i życiem wedle zasad wiary już znacznie gorzej niż z deklaracjami, ale może przynajmniej wierzący znajdą tam dla swojej wiary zrozumienie i szacunek?

W Gazecie Wyborczej spokojnie można pominąć cośrodowy tekst Magdaleny Środy. Tym razem twierdzi, że prawo o neutralności państwa jest w Polsce nieustannie gwałcone (sic!), a dowodem na to jest wiszący w sejmie krzyż. No pewnie. Chrześcijanie w Polsce powinni się chować w katakumbach. Jest też artykuł o wyroku w Strasburgu. Oczywiście z podkreśleniem nie tego, ze stewardesa może nosić krzyżyk, ale że jednak nie wolno pielęgniarce. Znacznie ciekawszy jest jednak artykuł Mariusza Zawadzkiego „Ślepa Temida w USA”. To o Aaronie Swartzu, 26 latku, donkiszocie walczącym o wolny dostęp do informacji.

Uważał, ze artykuły naukowe w sieci powinny być dostępne dla wszystkich, a nie tylko środowisk akademickich i tych, którzy mają pieniądze. Włamał się na serwer jednej z uczelni i pobrał z niej cztery miliony naukowych artykułów. Zamierzał je opublikować w sieci, ale nie zdążył. Został złapany. Przez prokuraturę został oskarżony o kradzież najgorszego rodzaju, która jest traktowana jak zbrodnia. Groziło mu 35 lat więzienia i ponad milion dolarów grzywny, choć sami okradzeni się za nim wstawiali. Dla porównania – za morderstwo w afekcie prawo tego stanu przewiduje 10 lat, za napad na bank 20 i tyle samo za handel dziecięca pornografią. Na ugodę się nie zgodził, bo uważał, że ma rację. Niestety, prawdopodobnie między innymi obawiając się procesu popełnił samobójstwo. Jego śmierć przyczyniła się do tego, że więcej ludzi zaczyna odważniej występować przeciwko restrykcyjnemu traktowaniu prawa do własności intelektualnej, a uczelnie i konkretni naukowcy zaczynają szerzej udostępniać swoje artykuły.

Najciekawszy, skłaniający do poważnych przemyśleń, jest w tekście fragment manifestu Swartza. „Dostęp do zdobyczy nauki stał się przywilejem dla studentów, bibliotekarzy i naukowców, reszta świata została odcięta. Nikt nie ma moralnego prawa zachować tego przywileju dla siebie. I wielu uprzywilejowanych się nim dzieli – przekazując hasła dostępu kolegom, przyjaciołom albo ściągając od nich pliki. Ale to jest nazywane piractwem, tak jakby dzielenie się zdobyczami nauki było porównywalne z rabowaniem statku i wymordowaniem jego załogi. Dzielenie się nie jest niemoralne. Przeciwnie – jest moralnym imperatywem.

Nic dodać, nic ująć. Dopóki decydenci nie zauważą różnicy między workiem kartofli a dobrem nauki czy kultury będziemy staczać się w kierunku cywilizacji panów i niewolników.