Polska: Biznesmeni w habitach

Metro/a.

publikacja 10.08.2005 14:08

Żeby zarobić na utrzymanie klasztorów, polscy mnisi nie lepią już garnków i nie handlują owocami z własnych sadów. W zamian organizują kursy medytacyjne, otwierają groty solne i hurtowo sprzedają zioła.

Zakonnicy prowadzą dziś interesy, jakich nie powstydziłby się żaden przedsiębiorca. Są otwarci na nowości, nie boją się zainwestować i... zarabiają. - Doskonale pamiętam swój pierwszy zarobek - mówi ojciec Grzegorz, franciszkanin z Rychwałdu koło Żywca. - W 1964 roku kupiłem ziół za 36 zł i zrobiłem z nich trzy paczki, które sprzedałem za 110 zł. Od tego czasu nigdy już nie dopłacałem do leków, za to systematycznie zwiększałem asortyment - mówi. 76-letni zakonnik w białym fartuchu bardziej przypomina aptekarza niż duchownego. Siedzi za ladą w zielarni tuż przy sanktuarium maryjnym na wzgórzu i sprzedaje najróżniejsze specyfiki: na nerwy, dolegliwości kobiece, kamienie, bóle kręgosłupa. Na parkingu stoją auta z Warszawy i Niemiec. Drzwi zielarni się nie zamykają. - Od lat przyjeżdżam tu po zioła na nerwy i nerki. Naprawdę działają - kiwa głową pani Zofia z Bielska. Ojciec Grzegorz potrafi robić interesy. - Płaci pani 114 zł - zwraca się do warszawianki, która kupiła kilka buteleczek ziół. Ze 120 zł, które dała mu kobieta, złotówkę odkłada do skarbonki z ofiarami na mszę. Pozostałe pieniądze chowa w szufladzie, a zamiast reszty daje klientce swój zielarski kalendarz. - Sprzedałem już grubo ponad milion książek - chwali się. Na koniec zaprasza gości do grot solnych: błękitnej i słonecznej. To absolutny hit. Wdychając jod przy kamiennej fontannie, można się podobno poczuć jak nad morzem. Dorośli płacą 10, a dzieci 5 zł za godzinną wizytę (maluchy wchodzą za darmo). - Sól sprowadziłem z Kłodawy i Bochni. W środku jest niepowtarzalny mikroklimat, jakby się było 150 metrów pod ziemią. Jedna godzina w grocie to tyle, co trzy dni nad morzem - zachwala ojciec Grzegorz. Groty otworzył w lipcu. Nakłady zwrócą się najwcześniej za dwa lata. Zbudujemy hotelik i zrobimy turnusy zdrowotne Franciszkanie z Katowic nie mają takiego doświadczenia w interesach jak ojciec Grzegorz, ale na brak pomysłów nie narzekają. Mogą się pochwalić kawiarenką internetową, w której okoliczni mieszkańcy uczyli się od studentów obsługi komputera i serfowania po sieci, oraz kursami żeglarskimi, których część praktyczna odbywała się na płatnych wyjazdach. Zimą też nie próżnują. Zbierają ofiary od wiernych podziwiających ich największą w Europie żywą szopkę. - Budujemy ją przez miesiąc i pokazujemy przez cały adwent. Wierni mogą też zwiedzać nasz ogród - opowiada ojciec Dymitr. W przyszłości chcą otworzyć Franciszkańskie Centrum Zdrowia z hotelikiem dla gości, którzy przyjeżdżaliby na kilkudniowe turnusy lecznicze.

Benedyktyni z Tyńca pod Krakowem mają więcej zajęć. Od lat prowadzą własne wydawnictwo i księgarnię (otwartą także w niedzielę!), a od kilku miesięcy organizują spotkania medytacyjne na które zjeżdżają lekarze, dziennikarze, przedsiębiorcy czy artyści z całej Polski. Można się w weekend wyciszyć się i "podejrzeć" życie w klasztorze. - Oferujemy noclegi w naszym domu gości, posiłki w naszym refektarzu dla panów, a dla pań w specjalnej rozmównicy. Poza tym spotkania ze specjalistami, wykłady i sesje medytacyjne - opowiada ojciec Bernard, opat tynieckich benedyktynów. Nowością są warsztaty, na których mnisi uczą chętnych śpiewania chorałów gregoriańskich po łacinie. Przyjeżdżają profesjonalni muzycy i amatorzy. W tym roku warsztaty zaplanowano na październik. Jest prawie komplet, czyli około 20 osób. - Zamierzamy zamieścić teksty chorałów w internecie, żeby uczestnicy mogli wcześniej nieco przygotować się do zajęć - zapowiada opat. Chodzi nie tylko o zarobek. Benedyktyni, w których działalność wpisana jest gościnność, mówią, że przez kursy medytacji czy śpiewania chorałów chcą służyć ludziom. - Wszyscy składamy ślub stałości. Dzięki działalności naszego domu gości możemy, nie opuszczając klasztoru, poznać wiele ciekawych osób - podkreśla opat. Zakony zawsze były w awangardzie Klasztory nie dostają żadnych pieniędzy od państwa. Mnisi sami muszą zarobić na ubrania, jedzenie i utrzymanie budynków, często zabytkowych (czasem koszty sięgają nawet kilkuset tysięcy złotych rocznie). Zarabianie jest dla mnichów zwyczajną koniecznością. Ale kwoty zarobków są tematem tabu. - Nie wystawiamy rachunków za pobyt w domu gości, ale liczymy na ofiary, bo ponosimy koszty utrzymania. Doba z posiłkiem to około 60 zł na osobę - wyjaśnia ojciec Bernard. Ojciec Grzegorz, choć klientów ma tysiące, twierdzi, że na ziołach niczego się nie dorobił. - Ludzie mówią, że powinienem mieć super samochód, a ja nie mam nawet roweru. Moje zioła są tanie, a skromne ofiary pokrywają koszty zakupu - rozkłada ręce. Ale jego zielarnia jest duża, nowoczesna, a obok stoi bardzo okazały dwór, w którym mieszka zaledwie kilka osób. Co o nowoczesnym zarabianiu mnichów sądzą inni? - Zakony zawsze znajdowały się w awangardzie. Święty Benedykt, Ignacy czy Franciszek byli bardzo nowocześni i postępowi - dowodzi ojciec Dariusz Kowalczyk, prowincjał warszawskich jezuitów. Pomysłowość mnichów nie jest dla niego niczym nowym. Ireneusz Jabłoński z Centrum Adama Smitha jest nieco zaskoczony tą przedsiębiorczością. - Oceniam ją pozytywnie. Jeśli służy finansowaniu działalności edukacyjnej, charytatywnej oraz społecznej i jest realizowana obok głównej misji religijnej, to tylko gratulować. Oczywiście pod warunkiem, że zachowają odpowiednie proporcje - najpierw zbawienie, a potem interesy. Ale to już powinno być troską ich przełożonych - mówi.