Zaciemnienie

Marcin Jakimowicz

GN 04/2013 |

publikacja 24.01.2013 00:15

O spóźniającym się Bogu z trapistą o. Michałem Zioło rozmawia Marcin Jakimowicz.

Ojciec Michał Zioło przyjął habit trapisty z rąk jednego z ocalałych mnichów z Tibhirine Jakub Szymczuk Ojciec Michał Zioło przyjął habit trapisty z rąk jednego z ocalałych mnichów z Tibhirine

W nocy z 26 na 27 marca 1996 roku islamscy terroryści wywlekli z klasztoru w algierskim Tibhirine siedmiu mnichów. 56 dni uwięzienia i sama chwila ich śmierci okryte są tajemnicą. Głowy mnichów znaleziono w worku na drzewie. Opowiadający tę historię film „Ludzie Boga” obejrzały aż 3 miliony Francuzów.

Marcin Jakimowicz: Łatwo okrzyknęliśmy zamordowanych mnichów „męczennikami”. Ojciec bardzo się wzbraniał przed takim martyrologicznym szufladkowaniem. Dlaczego?

O. Michał Zioło: – Bo próbowałem odszyfrować testament przeora z Tibhirine, Christiana de Cherge, dokument bardzo osobisty, pisany językiem intymnym, ale przecież będący własnością i drogowskazem całej wspólnoty. Tak – odszyfrować, czyli nie zatrzymywać się tylko na tym, co jest napisane, ale drążyć dalej i pytać, dlaczego jest to napisane. Zajęcie pasjonujące, poruszające do ostatniego włókna duszy i ciała, a zarazem przywracające chłodne myślenie i niezwykły dystans wobec najbardziej pobożnych etykiet, tytułów i bezdyskusyjnych „zakwalifikowań”. Proszę mnie dobrze zrozumieć, bo w innym wypadku wyjdę na jakiegoś kanonistę samozwańca, zadufka wariata, który nadaje i cofa tytuły – temu damy w brewiarzu tytuł „ pasterza”, ale nie „męczennika”, bo są ku temu następujące powody etc. Nie! Jestem przekonany, że Christian jako chrześcijanin i bardzo dobry literat (!) chciał zostawić dokument osobisty, ale w konwencji starożytnego kościelnego przekazu, żeby „osobistość” nie zatłukła Chrystusowego świadectwa. Jak każdy święty miał wzór w postępowaniu naszego Pana i On był najważniejszy, żeby się wykonało, żeby było przebaczone i żeby nikt nie rozsiewał już nienawiści, żeby świadomie i dobrowolnie oddać życie za przyjacioły swoje, w tym za mordercę – przyjaciela ostatniej minuty, żeby oczekiwać wszystkich bez wyjątku w domu Ojca, w którym jest mieszkań wiele. Christian pragnął być jak Chrystus, jego Mistrz – kochać ziemię, która została mu dana za mieszkanie, być jak inni, być dla nich „uniwersalnym bratem”, dzielić ich smutki i strapienia, zagrożenie i ich gwałtowną śmierć, nie mieć nawet własnego grobu, być z nimi do końca, być jak oni, ci najubożsi, ci wyśmiani przez władzę, wojsko, policję. Jak ci, co nie mieli gdzie uciekać przed śmiercią. Czy wygląda to na kaprys francuskiego paniczyka, który ubzdurał sobie, że jest Algierczykiem?! Christian po prostu kochał Jezusa ponad wszystko i wiedział o Nim wiele, bo miłość to poznanie przecież! A skoro tak, to widział i ten moment: kiedy Jego własny Ojciec nie przyznał się do Niego jako swego umiłowanego Syna. I to wszystko dla nas...

Christian – tak się domyślam, medytując tekst testamentu – chciał uniknąć nawet najświętszych „tytułów”, bo wiedział, że chętnie użyjemy tego do kolejnego dzielenia ludzi. I sprawa całkiem banalna i nie mistyczna – Christian był też Francuzem, wiedział, ile strasznych ran zadała Francja jego ojczyźnie z adopcji, ilu zdrad się dopuściła. Nie mógł nie pamiętać paryskiej masakry Algierczyków z 17 października 1961 roku, kiedy to policja pod rozkazami prefekta Maurice’a Popona, znanego z czasów okupacji łowcy Żydów, rozbiła pokojową manifestację popierającą algierską niepodległość, spychając bezbronnych ludzi w nurty Sekwany! Myślę, że historia żyła w nim, i doświadczenie historyczne także. Nie chciał być pomnikiem niewinności szlachetnej i kulturalnej Francji. Zbyt dobrze znał swoich rodaków – ich niechęć do historycznych rozrachunków i mistrzostwo w zamiataniu śmierdzących spraw pod dywan.

Brat Christopher notował: „Brat Luc rzucił: »Śmierć? Mam to gdzieś, nie boję się terrorystów«. A ja... patrzę na Ciebie, Jezu. Twoje przejęcie w obliczu śmierci. Pozwalasz mi nie uważać się za bohatera, męczennika”. Trzykrotnie na spotkaniach po projekcji filmu zauważyłem, że ludzie chcą widzieć w mnichach herosów i nie zgadzają się na ich rozdarcie...

– Ludzie nie są głupi, warto się przyjrzeć z bliska ich oczekiwaniom. Pragną świadectwa. Słów mają dosyć, wiedzą z marketingowej praktyki, że słowa zachwalające produkt nie muszą być prawdziwe... Ludzie chcą ikony, chcą dotknąć rzeczywistego – jeśli jesteś cały dla Boga, poświęciłeś Mu swoje życie, to powinieneś być choć trochę inny niż my. Mnisi powtarzają za św. Benedyktem, że są żołnierzami Chrystusa. Jeśli tak, to nie ma dyskusji, taryfy ulgowej i puszczania oka. Nie można zwołać konferencji prasowej, rozebrać się z habitu do cywilnych gaci i powiedzieć jak pułkownik u Gombrowicza, że nam się odwaga w strach przemienia i że już nie kochamy, koniec kropka i jedziemy na wakacje. Ludzie powiedzą nam prosto: „Ty oszuście”. Choć też dodadzą: „Masz prawo, twoje życie, twoja sprawa”. I to też jest racja. Jeśli mówię: „Nie wolno”, to nie w imię podtrzymywania tzw. dobrego imienia Kościoła, fasady, obrywającej się zasłonki. Chodzi o to, żeby dać Bogu szansę! Ojcowie pustyni radzili mnichom, którzy znaleźli się w bardzo ciężkich terminach, żeby nie uciekali, żeby spali, jedli, robili cokolwiek, ale żeby się nie włóczyli, nie rezygnowali, siedzieli w celi. Mówi się, że ludzie będą chcieli tego samego, co ludzie Boga, jeśli ujrzą piękno sprawy Bożej – czyli konkret, owoc przyjaźni z Bogiem. Nie tajemniczą, bezcielesną pustkę. To piękno tworzą dla nich również strach i rozdarcie Christophera, jego ucieczka, ale nade wszystko powrót i pójście ze wszystkimi na śmierć. Bardzo ich interesuje ta przemiana, bo widzą go najpierw rozdartego, a potem na ringu ostatecznej walki. Myślą: no więc może Bóg nie jest aż tak daleki i tak obojętny, jak myśleliśmy? Choć oczywiście są i tacy, którzy mają i Jezusowi za złe agonię w Getsemani, bo co ludzie pomyślą! Nie o Jezusie, ale o nas, którzy zaszczycili swoją obecnością Kościół.

Na długo po projekcji filmu w uszach pulsuje bezradny krzyk o. Christophera: „Uratuj mnie!”. Katolik nad Wisłą raczej nie krzyczy w czasie modlitwy. Poczyta o Bartymeuszu, ale sam jakoś nie ma odwagi…

– Może jednak krzyczy, ale bez świadków? Kto to wie... Może krzyczał, ale później miał przeprawę z antyterrorystami, bo zaniepokojony sąsiad wezwał… Odwagi raczej mu nie brakuje, ale to praktyczny umysł i woli pokrzyczeć „na” niż „do”. Na przedstawicieli Boga, bo pod ręką, w domu na kobietę (kobieta chce, Bóg chce), a w internecie na księdza, bo ogólnie męczący i gorszący. W parku na przedstawicieli natury, która niesprawiedliwie rozdzieliła talenty w firmie, no, oprócz rozumu oczywiście – więc dostaje się kotu, psu i wiewiórce, bo co jej tak wesoło. Poza tym Polak ma doskonale rozwiniętą orientację i już z góry wie, kto zawinił, kto jest przyczyną jego nieszczęść i gdzie czai się wróg – też pod ręką, oczywiście. Nie ma więc potrzeby odwoływać się do Najwyższej Instancji. Polak raczej nie lubi siebie, wstydzi się siebie, umiera na myśl, że mógłby się skompromitować, stać się przedmiotem żartów, on – właściciel cudownie opanowanego mentorskiego tonu, on, który zna się na wszystkim, on, który reprezentuje sławne, ale nieszczęśliwe plemię i ma zadziwić świat, oczywiście wstrzymujący oddech. A pokrzykiwanie do Boga jest jakieś takie, no, nienormalne, niepoważne. Nie zapominajmy, że Polak-katolik jest pod spodem też trochę niewierzący, dlatego lgnie do dużych zgromadzeń, które go niosą, z których czerpie siłę, które go reprezentują oficjalnie przed światem. Indywidualnie raczej z Bogiem się nie spotyka. Nie lubi krępujących sytuacji sam na sam.

Reguła Benedykta pozwala w klasztorze trapistów pokrzyczeć?

– Hm, tak, pozwala, ale Bogu. Pozwala Mu pokrzyczeć do mnichów – żeby ich obudzić ze śpiączki słodkich przyzwyczajeń, żeby otrząsnęli się z lenistwa, żeby zabrali się do walki z diabłem, który namawia do złego. Bóg krzyczy: „Tu jestem!”. A święty komentarz do tego mówi: „Dziś, jeśli usłyszycie głos Jego, nie zatwardzajcie serc waszych!”. Biegniemy więc radośnie na spotkanie, prawie tak wdzięcznie – mimo naszych brzuchów – jak w Pieśni nad Pieśniami, a tam chorzy, starzy, młodzi obciążeni ponad miarę obowiązkami, a tu ktoś na furcie prosi, żeby go wysłuchać. W domu gości oczywiście gość, ale nieznośny, pełen pretensji, w pokoju dla bezdomnych oczywiście bezdomny, który ma wszy i nie chce pokazać dowodu osobistego. Jak Bóg pokrzyczy, wszystko wraca na swoje miejsce, powietrze się oczyszcza jak po burzy, stronami jeszcze przez chwilę przechadza się grom – jak powiedziałby poeta, a nam już wraca chęć do życia, znikają „samolitowanie” się i pretensje, że kontemplacyjna zupa była za słona.

Scena brutalnego łomotania do drzwi, gdy klasztor nawiedzają „bracia z gór”. Czujemy zwykły strach – nie wzniosłe, bohaterskie spojrzenie śmierci w oczy, ale śmierdzące, małe tchórzostwo. Dlaczego „pudrujemy” cierpienie, a gdy przychodzi zwyczajne, wstydliwe, nie potrafimy rozpoznać w nim krzyża?

– Przepraszam, ale to chyba dobrze, że czujemy zwykły strach bez żadnej wzniosłości? Podobno psychopaci czują inaczej. Prawdziwi bohaterowie się boją, czasami strasznie się boją. Stalin dawał przed „nastuplieniem” (natarciem) spirytus, wtedy można było iść pod ogień bez przypadania do ziemi. Jednak i spirytus kiedyś wyparowuje i zostaje szczękający zębami człowiek. Ale dzieją się rzeczy dziwne. Naprawdę dziwne. Mówią o tym np. akta męczenników z Lyonu. W dzień przed egzekucją straszliwy lęk, strach przed bólem, a w dniu kaźni zadziwiający wszystkich spokój. My, chrześcijanie, mówimy, że to Chrystus walczy w nas za nas. Albo doświadczony, nasączony modlitwą mnich nagle w chorobie zaczyna bać się i panikować i przychodzi taki jasny moment wyzwolenia, radości, czekania na spotkanie z Bogiem. Byłem wielokrotnie świadkiem czegoś takiego – to jest jakoś nie z tej ziemi. Myślę, że Bóg etapami rozbraja nas na spotkanie z sobą. Dlatego – jak Pan to nazywa – nie rozpoznajemy krzyża, bo Bóg wprowadza zaciemnienie, żeby już tylko Jego jasność jaśniała, Jego mądrość była mądra, Jego siła była silna, żebyśmy wreszcie stali się dziećmi, którym pocą się oczy i leci z nosa, bez przeszłości, przyszłości, a tylko w ciemnym lesie wołające ze strachu: „Abba, tate, gdzie jesteś?!”. Błogosławiony Jan Paweł II przypomniał nam odpowiedź Boga: „Nie bójcie się! Jestem z wami aż do skończenia świata. Jestem. Chociażbyś chodził ciemną doliną, zła się nie ulękniesz. Jestem z Tobą”.

Na każdym kroku słyszymy: „Błogosławcie!”. Czy cedzenie przez zęby: „Panie, błogosławię Cię za strach, który mnie paraliżuje”, Bogu się podoba?

– Dziwne, ale Bogu podoba się to, co stworzył. My się mu podobamy, choć patrząc w lustro przy goleniu, można sarkastycznie pogratulować Mu gustu, zwłaszcza gdy cedzimy przez zęby. Ale ludziom się też to zdarza i też nie rozumiemy dziwnych zachwytów i miłości adoratora do potwora. Gdyby było inaczej, nie pytalibyśmy oburzeni: „I co on w niej widzi?!” albo „I co ona w nim widzi?!”. Stworzyłeś mnie takiego, to mnie masz – można powiedzieć. Św. Michała Archanioła strach na pewno nie paraliżuje, ale Michała Zioło już tak, np. że wsadzą go za samo nazwisko. Ale to nie Michał Archanioł przyjmuje Boga pod postacią chleba i wina, tylko Michał Z., nie anioł, oj nie, ale...  syn Boga. Adoptowany, co prawda, ale jednak syn. Wierzymy w to? Ja wierzę. I ufam Mu. Jak kiedyś zostanę świętym, to właśnie takim od ufności. Nie mam nic w sobie, czego On by już wcześniej tam nie złożył, a i ta garstka talentów to raczej jakieś dość dziwaczne i całkiem nieużyteczne umiejętności. Czasami aż się uśmiecham i mówię: „Ale wymyślił”. No niby jestem pracowity, ale efekty marniusieńkie.

Byłem zdumiony, gdy kiedyś usłyszałem nad sobą proroctwo: „Udał mi się mój syn” (śmiech).

– Lubić siebie? A za co? Jestem i już. Ale zawsze Mu ufam, w strachu, kłopotach, czasami w strasznych troskach. Pewnie dlatego, że wiem, co to ziemski ojciec, znam gesty ojca – takie bez słów, trochę kanciaste. O, jak ten, dla mnie piękny – zawsze jadłem całym sobą i wgryzałem się w bułkę za 50 gr jak pirania, potem chodziłem z okruchami bułki na policzkach, a ojciec wyciągał chusteczkę pachnącą tytoniem i właśnie bez słowa, ale troskliwie, zdejmował je, otrzepywał. Z Bogiem trzeba czuć się bezpiecznie, jak z ojcem, wiedzieć raz na zawsze, że kocha i ceni, choć cedzę przez zęby mój strach. Pamiętam, jak jechaliśmy z ojcem na rowerze: ja na ramie, na zrolowanym wokół niej kocu, byłem takim pisklakiem, a nade mną jak namiot ojciec – jego ramiona trzymające kierownicę, przepocona koszula, a wokół straszny, wagnerowski las. Nie byłem od tego strasznego lasu oddzielony szybą, ale siedziałem w takim ruchomym przybytku.

Siedzący przy stole mnisi proszą Boga o pomoc w rozeznaniu sytuacji. Odpowiada im echo. Odpowiedź przychodzi znacznie później. Ta cierpliwość Boga, który na wszystko ma czas, jest nie do zniesienia. Ojciec nie domaga się natychmiastowej odpowiedzi?

– A do zniesienia byłaby odpowiedź, której bym nie zrozumiał? Podeptał, bo nie byłem dobrze przygotowany na jej przyjęcie, zagadał, podrasował w swojej pysze i strachu? Ubrał w niepotrzebne kwiatki, nie do końca odczytał i zmarnował przez ucieczkę? Wreszcie – która by mnie zabiła? Nie zapominajmy, że to jest Bóg, Miłość, ogrom majestatu, a nie kolega z pracy, z którym mejlujemy, siedząc przy tym samym biurku. Pokora i mądrość objawiają się w czekaniu: „Wielkim czekaniem czekałem na Pana”. Czekanie ma być wielkie, żeby było godne przyjąć Wielkiego Boga. A On w tym czasie przez Ducha Świętego rozszerza nasze serca, by były zdolne zrozumieć i przyjąć godnie odpowiedź. Odpowiedź nie jest nigdy na naszą miarę!

Przerażony Christopher ukrył się w pustej kadzi na wino. Spędził w niej kilka godzin przekonany, że dokonała się krwawa jatka. Wyszedł i zastał braci… śpiewających kolędy. Dotykali w rozmowach problemu jego dezercji?

– Trzeba znać mnichów – wszystko widzą, nic nie mówią. Albo śpiewają – czyli dają sygnał bratu Christopherowi: siadaj z nami, jesteśmy bezpieczni. Tak nas wychowują, by się niczemu nie dziwić, a już najbardziej słabości brata. Jak mawiali ci z Egiptu – „On dziś, a ty jutro”. Chodziło o upadki. Kto stoi, niech baczy, by nie upaść. Christopher już swoje wycierpiał, słono zapłacił, bo mówił, że to były schody do piekła – więc co tu komentować…

Znał Ojciec dwóch braci, którzy ocaleli. Nie zmagali się z jakimś moralnym kacem, wyrzutami sumienia, poczuciem winy? Pisnęli coś na ten temat?

– To stara formacja, nie puszcza farby. Można ich było kroić, okadzać, ozłocić i... nic. Ale ja jestem młodą formacją, też niezłą, bo wychowaną na duchowej egiptologii, dobrze czytam hieroglify, a pismo obrazkowe ich zachowań mówiło: „Zmagamy się! Pomóżcie!”.

„Mego życia nikt nie zabiera, lecz ja sam z siebie je oddaję” – pisał o. Christopher. Oglądamy brutalne sceny filmu i łapiemy się za głowę. Jak to nikt nie zabiera? Przecież widzimy agresorów jak na dłoni!

– To dosłowny cytat z Jezusa. A teraz sięgnijmy do Ewangelii i przeczytajmy Pasję. I złapmy się za głowę! Co my tam wyrabiamy z Jezusem! Jakie kpiny, plucie w twarz, bicie, prowadzanie na sznurku od Annasza do Kajfasza, ubieranie a to w szatę głupiego, a to w szkarłatny płaszcz karnawałowego króla, poduszczanie innych przeciw Niemu, namawianie ich do przemocy, przekupstwo, szukanie fałszywych świadków, szantaż, nasze: „Nie znam tego człowieka”, wyprowadzenie za miasto, żeby zdechł tam jak kozioł ofiarny, żeby zrobił to szybko, bo musimy wrócić jako kochający ojcowie do naszych rodzin, jako pobożni mnisi do refektarza i brewiarza. Rzeczywiście, chyba był On oszustem, bo mówił, że życia nikt mu nie odbiera, sam je daje, a tu proszę, poszło nam gładko, bez pytania o zgodę wzięliśmy, cośmy chcieli, i ani pisnął. Nie ma Go, wymazany z listy żywych, z naszego karnetu, agendy, poczty głosowej. Aaa, jeszcze coś dowcipnego trzeba wymyślić na Jego temat po Jego śmierci, żeby zabić Go jeszcze raz. A jak trzeba, to i jeszcze raz. I co, panie redaktorze, zabraliśmy Jezusowi życie, czy sam nam je oddał? Przecież to my zabiliśmy Chrystusa, choć trzeba przyznać, że „tego czegoś” nie zdołaliśmy Mu wyrwać z Jego serca, różnymi metodami próbowaliśmy i nic. Nie było dostępu. „To coś” trudno jest nam określić, ale bardzo nas to uwiera, gdy tak skrupulatnie kontrolujemy nasze życie i życie innych. Uwiera strasznie, gdy wydzielamy im nasze życie i to, z jakim namaszczeniem trąbimy o naszej jałmużnie. Wara z brudnymi łapami od naszego życia, bo chcemy je zachować dla siebie, rozkoszować się nim, smakować. A ono, mimo diet, sportów, wycieczek, okładów z coraz młodszych ciał, wycieka nam przez palce, coraz go mniej. Wsiąka w piasek, pozostaje straszne nic. Odebraliśmy sobie od siebie nasze własne życie. W nienaruszonym stanie. Taki kamyk w eleganckiej szkatułce z kości słoniowej, taka piekielna grzechotka. Po to zresztą zabiliśmy Jezusa. Proszę sobie wyobrazić, że On używał dość prostackich obrazów i metafor, mówił coś o jakimś ziarnie, które ma wpaść w ziemię, ma obumrzeć, czyli napuchnąć, pęknąć, wypuścić kiełek i przebijać się przez ciemność ku słońcu – to trochę trwa, to trwa czasami pół wieku. Zabili strzałem w tył głowy, zakopali w lasku, powiedzieli, że nie ma ich, a może są w Mandżurii... Może tam, albo tam. Wybuchali szyderczym śmiechem nad Pileckim, nad skarżącą się mamą Grzesia Przemyka, nad niepewnością czekających na powrót Jerzego Popiełuszki. Albo baranieli, bo jakiś strzęp w pasiaku śmiał wyjść przed szereg – normalnie od razu takich zabijali – i prosić, że on pójdzie na śmierć za innego strzępa. Ten czy tamten, wszystko im jedno, bo i tak wszyscy wyjdą przez komin. Rzeczywiście trudno nam wyobrazić sobie, że ci poniżani ludzie cokolwiek oddawali sami z siebie! A jednak dawali! Dobrowolnie, za nas. Oddawali, bo mieli „to coś”, czego nie zdołaliśmy wyrwać z serca Jezusa Chrystusa mimo niezłych metod śledczych. Zostawmy te zagadkę naszym cierpliwym czytelnikom. Oni też to mają w sercu, trzeba to tylko odkurzyć.

Po projekcji w Krakowie ludzie pytali Ojca jak uniknąć zaciskania pięści i chęci odwetu. A Ojciec zaczął im opowiadać o metodzie Kung Fu Pandy. O co chodzi?

– Zacząłem o pandzie, bo się zrobiło podniośle jakoś – wysoka mowa, wysokie słowa, marmur z Carrary na kolację zamiast bułek... Jeszcze chwila i wszyscy stracilibyśmy odwagę bycia chrześcijańską ludzkością codzienną. Panda to taki antybohater – trochę się fizycznie zapuścił, tyra w restauracji swojego ojca, który jest gęsią, więc przy okazji podejrzewa, że nie jest jego synem; ma swoje marzenia, pasjonuje się kung-fu – tak teoretycznie, oczywiście. Ma dobre serce, ale jest takim pospolitym nieszczęściem, wielkie wezwania nie dla niego. W końcu okazuje się, że to on ma walczyć z potężnym nieprzyjacielem. Panda to my. Nie obrazi się pan? Doradcy mówią nam jak żyć, jak uderzać, dusić, trzymać na dystans, jak ważna jest praca nóg. „Zrób to, zrób tamto, przecież to łatwe...” A my nie dajemy rady, bo to nie nasze. Weszliśmy po uszy w cudzy system i doświadczamy wyłącznie klęsk. Ojcowie pustyni mówili nowicjuszom: „Popadacie w zniechęcenie, bo próbujecie dorównać doświadczonym ojcom. Oni są bardzo silni, wy słabi, musicie żyć bardziej łagodnie, swoim życiem”. Panda zwycięża, gdy przestaje być swoim osobistym agresorem, a odnajduje „metodę dla siebie” – jest pandą! Jest tłusta i ma wielki brzuch, przyjmuje więc ciosy na „pierzynę”. Jest pogodna, nie spala jej ambicja, nie widać u niej nienawiści do przeciwnika, zaciętości, zemsty, potrzeby dręczenia, zło zwycięża dobrem – dobrem, które pozostaje w jej zasięgu. Nie jest dobrze wyekwipowana do walki, ale zwycięża. Również dlatego, że walki nie uważa za cel swojego życia – ona lubi ciasteczka, lubi poleżeć, pogadać, ma swój system wartości, w którym na samej górze znajdują się rzeczy związane z bezinteresownością. Pamięta pan „Listy starego diabła do młodego” Lewisa? Diabeł nienawidzi bezinteresownego robienia rzeczy. Robi wszystko „przeciwko” i żeby się „pokazać”.

Dziennik o. Christophera: „Dwie z naszych sióstr, Vivianne i Angela, zostały zamordowane. Wciąż powracam do Apokalipsy. Błogosławieni czytający. Tak, to o Ciebie chodzi, zwycięski, zamordowany Baranku”. Zwycięski zamordowany? Współczesny świat wzruszy ramionami: przecież to paradoks...

– Bardzo prawidłowa reakcja! Świadcząca na korzyść umiejętności pisarskich św. Jana: konsekwentnie i do końca trzyma się stylu apokaliptyk. Proszę otworzyć Apokalipsę na rozdziale 13 wierszu 18. Co czytamy? „Tu jest potrzebna mądrość”. Albo rozdział 17 wiersz 9: „Tu trzeba zrozumienia, o mający mądrość!”. To nic innego, jak zaproszenie do pójścia w głąb, bo chodzi o nawrócenie własnego serca, o dalsze moje losy! Tego procesu nie można przyspieszyć, ułatwić, podąć w wersji dietetycznej. W trakcie przemierzania drogi od symbolu do symbolu dzieje się praca nawracania i mózgu, i serca. Powoli stajemy się prorokami, ludźmi Boga. Proszę zerknąć na rozdział 10. Apokalipsy – anioł ofiaruje widzącemu „małą książeczkę”, każe ją zjeść! Wnętrzności napełniają się goryczą, ale w ustach staje się ona słodka jak miód. Na pociechę powiem, że „Ludzie Boga” pełni są paradoksów. Wróżono filmowi wielką klapę, a widziały go trzy miliony Francuzów. To również świadczy o głodzie zwycięskiego, zamordowanego Baranka. Odradzałem szefowi „W drodze” druk „Dzienników” Christophera, bo takie to francuskie, zbyt może eteryczne dla Polaków. Poszedł cały nakład. Współczesny świat wzruszał ramionami (bo był wzruszony) i czytał. I żałował, że to już koniec.

Podczas naszej ostatniej rozmowy przytaczał Ojciec słowa brata Łukasza z Tibhirine: „Mnich to facet, który stoi sobie na peronie dworca i czeka. Ktoś czyta gazetę, inny przechadza się nerwowo, gadając przez komórkę, a on sobie stoi i czeka. Ludzie na niego patrzą i mówią: »Skoro on czeka, to znaczy, że pociąg przyjedzie«”. I co? Pociąg nadjeżdża? Ludzie zaczynają nerwowo spoglądać na zegarki… Dali się już nabrać na kilka fałszywych alarmów.

– Nie wspomniał pan jednak nic o uczuciu wdzięczności u tych czekających ludzi... No, że ten mnich to nie jest jednak rzecznik prasowy plemienia Majów! Ten to dopiero potrafi ludzi wkurzyć! Wykosztowali się na schrony, pojednali z teściową, wysłali dzieci do innej strefy czasowej, a ten odwołuje koniec świata i przeprasza. Poza tym nie jest tak smutno na tym peronie, jak nam się wydaje – proszę się rozglądnąć i posłuchać. Ci od megafonów dworcowych, czyli dominikanie, nadają przez nie rekolekcje ostatniej szansy, puszczają kojącą gregoriankę i zapraszają do dworcowej księgarni, gdzie nabyć można książkę „Dzikie czekanie, czyli jak bez przemocy wygarnąć zawiadowcy, co sądzę o tym opóźnieniu”. Konduktorki od Rydzyka sprawdzają miejscówki i czy zostawiliśmy gdzie trzeba niepotrzebny przecież w drodze do nieba bagaż. Tam, gdzie trzeba, czyli w przechowalni bagażu Ojca Dyrektora. Z dworcowego McDonalda przyjaźnie kiwa nam ksiądz Sowa. Ktoś w fosforyzującej kamizelce, podobny do Szymona Hołowni, przechadza się po peronie i rozdaje ulotki „ABC łatwego wsiadania do wagonu” oraz tabletkę z krzyżykiem dla cierpiących na chorobę lokomocyjną. Ktoś z brodą ks. Zalewskiego przechadza się z potężną miotłą i zagląda w zakamarki, szukając porzuconych papierów. Belgijscy koledzy tego stojącego mnicha z siatkami pełnymi butelek głośno zachwalają: „Piwo jasne, piwo jasne, piweńko!”. Mężczyźni w cywilu z młotkami na długim trzonku do obstukiwania kół i głów (widać, że należą do służb mundurowych, chyba jezuici) ostrzegają dyskretnie przed pojawiającymi się na torach drezynami linii regionalnych, bo to sekta i totalny gold amber. A farorze z Katowic kręcą się, kręcą na ławkach, zerkają i mówią: „No to jak nic nie jedzie, to my te tory trocha poprawimy”, i ruszają z dźwigiem. A z góry Pan nasz na to patrzy i nie chce śmierci grzesznika, ale żeby się nawrócił, dlatego się spóźnia. A mnich? Jak stał, tak stoi. Chyba mu wszystko jedno, bo oddał swoje życie, składając ślub ustawicznego nawrócenia.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.