Żebranie założycielskie

Marcin Jakimowicz

GN 05/2013 |

publikacja 31.01.2013 00:15

O księżach żebrzących o kromkę chleba i zagłaskaniu Ewangelii z kapucynem o. Janem Marcinem Kanią rozmawia Marcin Jakimowicz.

 Jan Marcin Kania – gwardian domu zakonnego kapucynów w Częstochowie. Współzałożyciel domu zakonnego na katowickim Załężu, klasztoru w zwykłym śląskim familoku roman koszowski Jan Marcin Kania – gwardian domu zakonnego kapucynów w Częstochowie. Współzałożyciel domu zakonnego na katowickim Załężu, klasztoru w zwykłym śląskim familoku

O. Jan Marcin Kania: – Napijecie się kawy? Mamy lavazzę. Jak się żyje z Bożej Opatrzności, to niżej niż lavazza się nie schodzi (śmiech)

Marcin Jakimowicz: Da się przyzwyczaić do żebrania? Oswoić je?

– Ja nie potrafię. Dla mnie żebranie było i jest ogromnym wyzwaniem. Cały czas muszę się łamać, by poprosić o kromkę chleba. To nie jest „moje”. Jestem pełen pychy, więc to bardzo upokarzające. Wolałbym zarobić i kupić – normalna reakcja dla faceta. Rozesłanie przekracza tę rzeczywistość – wchodzisz w przestrzeń zaufania, w Jego przestrzeń. Chrystus uczynił swą twarz jak głaz, nie odwracał się. To dla mnie lekcja.

Gdzie żebrało się szczególnie ciężko?

– Najtrudniejszym doświadczeniem była dla nas misja w Austrii.

Zima, rozłożyły nas choroby, nie mieliśmy zacisznego klasztoru tylko ulice, dworce. By użebrać kawałek chleba, czekaliśmy czasem i półtorej godziny! W Polsce to nie do pomyślenia. Bloki ogrodzone, wszędzie domofony, napisy „zakaz żebrania”. Firewall – nie przejdziesz. Telefon na policję i po sprawie…

Dało się porozmawiać?

– Tak. Przychodzisz jako żebrak, ale to Bóg aranżuje spotkanie. Nie przygotowujesz formułek, nie masz gotowych recept. Podobnie jak z jazdą autostopem. Najczęściej biorą cię ludzie, którzy czują jedność z Kościołem, albo ci, którzy są już daleko. Taki to sobie ciebie „wypożyczy”, by wylać wszystkie żale na proboszcza i episkopat. No i dobrze, może potrzebuje takiego piorunochronu? Pamiętam jedną z pierwszych rozmów. Zapukaliśmy do mężczyzny w Austrii. Na dzień dobry z agresją wypalił: „Ale ja w Boga nie wierzę!”. Rozmawialiśmy z nim chyba z dwie godziny. Opowiadał o sobie, o ojcu, któremu zazdrościł pokoju serca, o lęku przed śmiercią. Na koniec powiedział to samo, co na początku rozmowy: „Ale ja w Boga nie wierzę”. Ale wyrzucił to z siebie z taką nostalgią, tęsknotą, że zrozumieliśmy, że warto było rozmawiać.

Kiedy Brat wpadł na pomysł życia w baraku, ubogim familoku?

– Takie pragnienie kiełkowało w wielu braciach. Rozeznawaliśmy je wspólnie z przełożonymi. Nie było sytuacji, że bracia na siłę parli, mieli jakieś ciśnienie, by przepchnąć swą ideę. Pierwszym, innym niż tradycyjny klasztor domem, który powstał w prowincji, była pustelnia. Rok później założyliśmy dom w Katowicach na Załężu. Zaczęliśmy mieszkać w zwykłym familoku pośród ludzi. Chcieliśmy żyć według Ewangelii rozesłania. To było przecież serce powołania Franciszka. Usłyszał: „Idź!”. Zostawił wszystko i poszedł. To jest klucz: nie chodzi o to, że mieszkamy ubogo, bo otacza nas zewsząd bieda. Najważniejsze jest głoszenie słowa, nie aspekt socjalny! Chrystus, rozsyłając uczniów, mówił: „Nie bierzcie na drogę torby ani dwóch sukien, ani sandałów, ani laski!”. Franciszek bardzo przejął się tymi słowami.

Jak udało się Wam zachować jedność – stworzyć nowe dzieło i nie opuścić prowincji?

– Wszystko odbywało się w absolutnym posłuszeństwie. To przełożeni rozeznali, że zamieszkanie w familoku jest dziełem Ducha.

Była pokusa, by stać się „ojcem założycielem”?

– Nie.

A pokusa: jestem lepszy od braci, którzy mieszkają w zaciszu klasztorów w Krośnie czy Krakowie, bo w bardziej radykalny sposób przyjąłem słowa Franciszka?

– Nigdy w życiu! Ja mam przekonanie, że jestem gorszy od innych, skoro Bóg daje mi taki sposób życia. Mam niewiele wiary i dlatego On daje mi sposobność życia z Opatrzności, z tego, co wyżebrzemy. Dzięki temu przekonuję się, że On czuwa, opiekuje się. Nie mam telewizora nie dlatego, że jestem lepszy. Jestem słabszy. Wiem, że spędzałbym godziny z pilotem w ręku – znam siebie. Pan Bóg chroni mnie od pokus, którym bym nie sprostał. Błogosławię Go za to. To nie jest „za karę”!

Ludzie słuchają opowieści chłopaków z Cenacolo, którzy nie mogą kupować jedzenia, zdani są wyłącznie na to, co przyniosą inni, a nigdy nie byli głodni, i kręcą głowami: to niemożliwe!

– To możliwe (śmiech). Żyję tak już od 10 lat. Doświadczenie Załęża uczyło mnie, że Pan Bóg jest łaskawy, hojny. Szanuje nasz wybór. Wie, że nasza działalność duszpasterska jest nieodpłatna, więc nas karmi. Na Załężu żyliśmy na dwóch biegunach: w klasztorze i na ulicy, wychodząc z Dobrą Nowiną.

Jak długo byliście w drodze?

– Czasem tydzień, czasem pół roku. Często proboszczowie prosili nas o wygłoszenie rekolekcji, o to, byśmy dotarli do tych, którzy nie przyjmowali kolędy, mieli nieuporządkowane sprawy sakramentalne. Zasada była jasna: ruszamy i nie bierzemy ze sobą złotówki.

Ostro…

– Ja wiem? Normalnie, ewangelicznie… O wszystko prosisz. O chleb, o nocleg. Jeśli nie wyżebrasz, jesteś głodny.

Czy prawdą jest to, że im biedniejsza rodzina, tym chętniej się dzieli, a drzwi willi pozostają zamknięte?

– Coś w tym jest... Głodujący współczuje głodnemu. Gdy widzisz, że jesteś ogromnym grzesznikiem, nie oceniasz tych, którzy zabrnęli w grzech! Współ-czujesz im – to dobre słowo. Nie zazdrościsz im grzechu. Podobnie w sferze materialnej. Wielodzietna rodzina, która wie, jak trudno wyżywić dzieciaki, rozumie więcej niż samotnik zamknięty w domu na cztery spusty.

Gdy dzwoni Brat do kilkunastu mieszkań, a odpowiada echo, nie zaciskają się mimowolnie pięści? Nie zaczyna się Brat nad sobą użalać? „Tyle zostawiłem dla Ciebie, a teraz marznę, biedny miś”...

– Nie. Chrystus powiedział ciekawą rzecz: nieście pokój. Jeśli ludzie was nie przyjmą – pokój wróci do was…

I wraca?

– Wraca! To niezwykłe doświadczenie. Łaska odrzucenia. Nie przyjmują cię, wyczuwasz agresję. A pokój, który głosisz, odbija się od tej tabliczki z domofonem i wraca do ciebie. Dlatego nie oskarżasz, nie użalasz się nad sobą.

Naprawdę nigdy Brat nad sobą nie chlipał?

– Przecież nikt mnie na te ulice nie wysyła! To moja decyzja. W każdej chwili mogę wrócić do klasztoru. Pokusa jest czasem ogromna. Ale przecież żebractwo to specyfika franciszkanów czy dominikanów.

Jasne. Tyle że na Wikipedii… Przecież gdy czytamy, że dominikanie (z całym szacunkiem dla braci kaznodziejów) to „zakon żebraczy”, pojawia się śmiech. Widać, jak głęboka to metafora. Trudno wyobrazić sobie cenionego rekolekcjonistę w białym habicie, który prosi o kromkę chleba.

– Nie chcę nikogo oceniać, pamiętajmy jednak, że Dominik mocno akcentował element życia żebraczego. To był dla niego sposób życia. Franciszek mówił do braci: gdy zabraknie wam pożywienia i będziecie głodni – idźcie żebrać. Dominik poszedł jeszcze dalej: uczynił z żebrania sposób głoszenia Dobrej Nowiny, dotarcia do ludzi! Widział misję cystersów, która wybrała się do katarów i została odrzucona, wracała na tarczy. Powód? Katarzy byli ubodzy, nie mieli nic, więc nie przyjęli słowa głoszonego przez cystersów.

„Dzisiejsze zakony to wspólnoty ojców profesorów, ojców redaktorów, duszpasterzy, liturgistów” – opowiadał mi Rafał Tichy. „Pierwsi dominikanie i franciszkanie byli opluwani na mieście, ponieważ byli obdartusami, nie do strawienia przez społeczeństwo. Rodzina Tomasza z Akwinu zamknęła go nawet w wieży. Chcesz wstąpić do dominikanów? Powinieneś robić w Kościele karierę, a nie wstępować do obdartusów”.

– Dominik zrozumiał, że aby dotrzeć do ludzi z wiarygodnym przekazem, musi stać się żebrakiem. Ruszył w świat o żebraczym chlebie. Akcentował ubóstwo ewangeliczne, nie socjalne!

Rozmawiamy w uroczystość św. Antoniego…

– Podobna historia. Rozdał wszystko. Wprawdzie na raty, ale rozdał! (śmiech)

Czy bywały w życiu Brata sytuacje przeklęte, które później okazały się perłą? Błogosławieństwem?

– Moje powołanie było taką sytuacją. Uciekałem od niego, jak mogłem. Robiłem, co w mojej mocy, by nie wstąpić do zakonu. Nie udało mi się zwiać (śmiech).

Kiedy przyszedł pokój serca? Po przestąpieniu bramy furty?

– Nie. Po kilku latach. Długo się szarpałem. Dopiero parę lat po ślubach wieczystych przyszła wewnętrzna zgoda na powołanie.

Parę lat po ślubach???

– Tak. Zewnętrznie nic się nie zmieniło. Robiłem wszystko jak dotąd. Tyle że wcześniej pracowałem jako niewolnik, nie jako syn, ukochane dziecko. A to ogromna różnica!

Nie ma Brat poczucia, że w Katowicach czy w Częstochowie robicie coś wyjątkowego?

– Absolutnie nie! Nie widzę w tym żadnego radykalizmu. Dziękuję Bogu za to, że mogę żyć w taki sposób. Nie porównuję się do nikogo. Przecież przez ponad sto lat nie było w ogóle opcji, by kapucyni mogli przyjść do Polski. Dlaczego? Bo warunki klimatyczne uniemożliwiały… żebranie. Kapucyni żyjący w radykalnym ubóstwie kombinowali: jeśli powędrujemy na północ, będziemy zmuszeni do ustępstwa: do budowy klasztorów. Zakon powstał w 1525 roku, a do Polski przywędrował dopiero w 1681 roku! „Przecież na północ od Alp nie da się żyć wedle zasady: masz jedną parę sandałów i jeden habit. Jak przetrwać mrozy? Idziemy na północ? OK, ale odchodzimy od radykalnego ubóstwa”. Podobnych pytań było mnóstwo.

Lata lecą, a człowiek, zakon, Kościół coraz bardziej przyzwyczaja się do „warunków zewnętrznych”. Ewangelia zostaje zagłaskana, staje się grzeczna. Niestrawna.

– Dlatego muszę się nieustannie nawracać. Wczoraj miałem łaskę, jak będzie dzisiaj?

Znajomi spotkali znanego, cenionego duszpasterza. „Po co służyć instytucji, która i tak cię nie doceni” – wypalił. Zaczęli przebąkiwać, że służą właściwie Jezusowi, ale lekceważąco machnął ręką. Po miesiącu odszedł z kapłaństwa. Warto czekać, aż instytucja przytuli i podrapie za uszkiem?

– Nie warto. Chrystus nie zapowiadał, że będą nas głaskać. Mówił: „Biada wam, gdy będą was chwalić!”. Obiecał prześladowania. Jeśli oczekuję czegoś innego, mijam się z Tym, który mnie posłał.

Potrafi Brat wstać rano i podziękować w ciemno za to, co przyniesie dzień?

– Teoretycznie tak. W życiu wygląda to różnie. Mieszkam obok łazienki. Nie lubię wstawać rano. Mieszkałem kiedyś z bratem czyścioszkiem. Zrywał się bladym świtem i właził do łazienki, trzaskając przy tym drzwiami. Nie budziłem się ze słowami: „Panie, otwórz wargi moje” , ale z przekleństwami. Wieczorem sielanka, zasypiasz po komplecie, a rano nie masz najmniejszej ochoty wchodzić w dziękczynienie. Dlatego gdy słyszę: „Każdego dnia na nowo budzisz się mordercą”, doskonale wiem, o co chodzi.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.