"Kiedy walczą słonie, najbardziej cierpi trawa"

Radosław Malinowski / kab

publikacja 04.03.2013 15:31

W Kenii trwają wybory prezydenckie. Odbywają się zgodnie z nową konstytucją napisaną tak, aby zapobiec przemocy do jakiej doszło po głosowaniu w 2007 r. Jednak cały proces wyborczy i kampania odbywają się w pełnej napięcia atmosferze.

"Kiedy walczą słonie, najbardziej cierpi trawa" DAI KUROKAWA/PAP/EPA Punkt wyborczy w slamsach Kibera, na peryferiach Nairobi; 04.03.2013

- W zbiorowej pamięci wciąż świeże są wydarzenia z wyborów 2007 roku, kiedy to kraj stanął na krawędzi wojny domowej. W zamieszkach zginęło (oficjalnie), ponad 1300 osób niektórzy z ofiar zostały zresztą spalone żywcem. Kenia, uważana za oazę spokoju w tym niespokojnym regionie świata, zaczęła zmierzać w kierunku ludobójstwa i czystek etnicznych. I tylko międzynarodowa mediacja i nacisk mocarstw spowodował że w kraju Masajów nie powtórzyła się historia Rwandy -  pisze z Nairobi dla gosc.pl Radosław Malinowski, z organizacji HAART, zajmującej się przeciwdziałaniem handlowi ludźmi.

Od czasu wydarzeń z 2007 r. w społeczeństwie kenijskim coś jednak drgnęło. Rozpoczęły się śmiałe reformy państwa, które w swym rozmachu i determinacji wzbudziły podziw całego kontynentu.

Podstawą reformy państwa była zmiana konstytucji. Nowa ustawa zasadnicza została okrzyknięta jedną z najlepszych konstytucji, jakie kiedykolwiek miała Afryka. Dokonała ona trójpodziału władzy ze szczególnym naciskiem na niezależność sądownictwa. Kandydatów do Sądu Najwyższego wybrali krajowi i międzynarodowi eksperci, po godzinnych, otwartych dla prasy i publiczności, przesłuchaniach kandydatów.

Już dziś widać tego efekty, kiedy to od czasu do czasu Sądowi Najwyższemu zdąża się wydać wyrok, w którym nakazuje prezydentowi podjęcie jakiejś  decyzji, lub uchyla jako niekonstytucyjne prezydenckie nominacje. Oczywistość w krajach demokratycznych, w Kenii jeszcze w latach 90-tych taki werdykt dla sędziego byłby pocałunkiem śmierci.

Ale nie w niezależności sądów ani w tym że prezydent przestał być "panem życia i śmierci" swoich obywateli tkwi sedno zmian. Prawdziwa rewolucja nastąpiła w sferze decentralizacji władzy. O ile do marca 2013 roku Kenia była jednym z najbardziej scentralizowanych krajów na świecie, to po wyborach władza przeniesiona będzie bliżej obywateli. Konstytucja dała prowincjom daleko idącą autonomię, oraz co najistotniejsze – konstytucyjnie zagwarantowane zostały fundusze na realizację zadań takich jak budowa lokalnych dróg, służba zdrowia czy administracja lokalna.

Zresztą same wybory pokazują jak głębokie są zmiany w Kenii: Kenijczycy wybiorą nie tylko prezydenta i parlamentarzystów, ale również gubernatorów i lokalne zgromadzenia parlamentarne.

Tegoroczne wybory nie tylko są wyjątkowe ze względu na zmiany strukturalne. Również dobór kandydatów jest wyjątkowy. Choć do prezydentury pretenduje ośmiu kandydatów, w rzeczywistości liczą się dwie osoby: Raila Odinga (żartobliwie zwany Tinga – Traktor) – syn Pierwszego Wiceprezydenta Kenii i Uhuru (co w Swahili znaczy dosłownie Wolność) Keniatta – syn Pierwszego Prezydenta Kenii. Obaj są charyzmatycznymi przywódcami, obaj mają za sobą poparcie połowy kraju, obaj pełnią lub pełnili ważne funkcje państwowe, i obaj startowali już w wyborach – zawsze zresztą przegrywając. I najważniejsze: żaden z tych dwóch gigantów sceny politycznej nie jest gotowy by i tym razem przegrać.

A tymczasem cały proces wyborczy, cała kampania odbywa się w pełnej napięcia atmosferze. Kraj podzielił się na rozemocjonowanych zwolenników Raili i Uhuru. Od sprzedawców gazet po akademickich nauczycieli, nikt nie liczy się z faktami. W dyskusji panują emocje i to w stylu: Nasz kandydat dobry, wasz kandydat zły. I to w samo sobie byłoby do zaakceptowania, gdyby nie ponure wspomnienia sprzed pięciu lat, gdzie ponad tysiąc niewinnych ludzi zapłaciło za wybory życiem. Jak mówi stare afrykańskie przysłowie: kiedy walczą słonie, najbardziej cierpi trawa.

O wyborach w Kenii również: Czy te wybory przebiegną spokojnie?