Powstrzymać prawną patologię

Nasz Dziennik/a.

publikacja 15.10.2004 08:21

Senatorowie ponownie zajęli się wczoraj projektem ustawy o rejestracji związków między osobami tej samej płci - informuje Nasz Dziennik.

Głosowanie nad antyrodzinnym projektem może się odbyć już na kolejnym posiedzeniu Senatu. Tymczasem do marszałka Sejmu wpłynęło już od kierowników urzędów stanu cywilnego kilkaset protestów przeciwko ustawie. Drugie czytanie projektu ustawy o rejestracji związków osób tej samej płci rozpoczęło się już na poprzednim posiedzeniu Senatu. W związku z ogromem zastrzeżeń do projektu, określonego przez część senatorów mianem bubla prawnego pod każdym względem, drugie czytanie zostało przerwane i przełożone na kolejne posiedzenie. Zyskany w ten sposób czas miał przede wszystkim służyć wnioskodawcom na zgłoszenie wniosków legislacyjnych "ulepszających" wadliwy projekt. Zdaniem senatorów opozycji, pokazuje to, z jaką determinacją lewica zamierza walczyć o przeforsowanie legalizacji związków homoseksualnych. - Prawo reguluje przede wszystkim kwestie rodziny. Prawo europejskie obrosło we wszystkich dziedzinach koncepcją rodziny. Ten projekt ustawy podważa podstawowe więzi międzyludzkie oparte na bazie więzi krwi - wskazał senator Zbigniew Romaszewski (niezrzeszony). Senator Jan Szafraniec (LPR) przytoczył przykłady patologii w innych państwach, którym początek dała legalizacja związków homoseksualnych. Szwedzki parlament zajmuje się obecnie projektem ustawy o finansowaniu z publicznych pieniędzy zapłodnienia in vitro w związkach osób tej samej płci, zaś szwedzka socjaldemokracja przygotowuje projekt ustawy legalizującej poligamię oraz związki między kilkoma kobietami i kilkoma mężczyznami. Z danych przedstawionych przez opozycję wynika, że do Sejmu wpłynęło już ponad 9 tys. pism z protestami przeciwko pomysłowi prawnego zrównania związków homoseksualnych z małżeństwem. Pod pismami od oburzonych obywateli widnieje łącznie ponad 11 tys. podpisów. 320 protestów napłynęło od kierowników USC i działaczy samorządowych. Po zgłoszeniu wielu wniosków legislacyjnych projekt ustawy o rejestracji związków między osobami tej samej płci został wczoraj skierowany do połączonych komisji Ustawodawstwa i Praworządności oraz Polityki Społecznej i Rodziny. Wszyscy pragnący wyrazić protest przeciwko skandalicznej ustawie mogą kierować pisma do marszałka Sejmu na adres: ul. Wiejska 4/6/8, 00-902 Warszawa, fax (22) 694 14 46. Gazeta zamieszcza też obszerny komentarz ks. prof. Jerzego Bajdy:

Więcej na następnej stronie

Osobliwa "walka z dyskryminacją"

Ostatnio w Senacie miała miejsce dyskusja nad projektem ustawy o rejestracji (równoważnej z legalizacją) tzw. związków partnerskich. Sam projekt od strony merytorycznej jest całkowicie absurdalny i nie zasługiwałby na komentarz, gdyby nie otoczka ideologiczna, która służy autorom za uzasadnienie celowości i sensowności ustawy. Wytoczono w tej dyskusji poważne argumenty czerpane z filozofii państwa i społeczeństwa, psychologii i socjologii prawa czy wręcz metafizyki życia ludzkiego. I te właśnie uzasadnienia przykuwają uwagę komentatora. Skoro bowiem wytoczono tak ciężką artylerię, to należy się dziwić, dlaczego od początku świata nie zatwierdzono tego rodzaju związków, tylko potępiano je w autentycznych tradycjach religijnych, a społeczeństwa, które się przed nimi nie broniły, po prostu wyginęły śmiercią naturalną, co wykazuje choćby Feliks Koneczny w "Prawach dziejowych". Cóż takiego się stało obecnie na początku trzeciego tysiąclecia ery chrześcijańskiej, że pewne siły polityczne usiłują te "dyskryminowane" grupy ludzkie przywrócić do "praw"? Projekt ustawy - jak czytamy - przygotowała senator Maria Szyszkowska przy współpracy ze środowiskami homoseksualnymi. O przyjęcie projektu apelowała Krystyna Sienkiewicz "w imieniu połączonych komisji ustawodawstwa i praworządności oraz polityki społecznej", motywując swój apel "troską o bezstronne i sprawiedliwe państwo". Na temat samego projektu Maria Szyszkowska stwierdziła, że "nie jest on krytyką poglądów Kościoła na temat homoseksualizmu" ani też "nie jest próbą podważenia tradycyjnego małżeństwa". Po drugie, Szyszkowska stwierdziła, że "ten projekt w części odpowiada oczekiwaniom największej liczebnie mniejszości, która ma także prawo do szczęścia". Ten argument zdaje się mieć w wystąpieniu pani Szyszkowskiej znaczenie argumentu koronnego, ponieważ stwierdziła, że "zakazywanie rejestrowania związków środowisku homoseksualnemu narusza zasadę szczęścia, która w państwie demokratycznym powinna być respektowana". Kiedy senatorowie kojarzeni z prawicą krytycznie wypowiedzieli się na temat projektu, na ich wystąpienia "ostro zareagowała Zdzisława Janowska (SLD - UP), która podkreśliła, że ustawa o rejestrowanych związkach partnerskich jest bardzo łagodna. Dodała, że regulacji tej domagają się dyskryminowane mniejszości seksualne, które boją się przyznać nawet własnym rodzinom do homoseksualnych skłonności" (Onet). "Łagodne" przemycanie homoseksualizmu Jest to wprawdzie zwięzły skrót owej dyskusji, ale zawiera elementy rzucające światło na istotę problemu. Projektowana ustawa posługuje się pojęciami prawnymi, psychologicznymi, humanistycznymi, tworzącymi coś w rodzaju woalu ukrywającego wstydliwe sedno sprawy i służącego do "łagodnego" (bezbolesnego) przemycenia homoseksualizmu do struktury prawno-moralnej społeczeństwa. Niektóre tezy mają wprost charakter oszustwa, na tyle śmiałego, że autorzy liczą na to, iż dzięki tej zuchwałości nie zostanie zauważone. Bo co naprawdę znaczy twierdzenie, że ustawa "nie jest krytyką poglądów Kościoła na temat homoseksualizmu ani też próbą podważenia tradycyjnego małżeństwa", skoro jest proponowaniem faktu legislacyjnego, który swoją logiką przekreśla należny małżeństwu status uprzywilejowany, chroniony konstytucyjnie?
Więcej na następnej stronie

To, czego Kościół naucza i czego broni, to nie są "poglądy", bo "poglądy" może mieć jakiś pojedynczy teolog czy prawnik. To, czego Kościół broni, to prawda objawiona przez Boga i zapisana w samej istocie człowieka mocą tajemnicy stworzenia. Ta prawda rozstrzyga o tożsamości i powołaniu człowieka i jest niezależna od poglądów jakiegokolwiek pojedynczego człowieka. Jest nawet niezależna od woli człowieka i od najbardziej szczerych pragnień niektórych grup, usiłujących tę prawdę zmienić. Ktoś, kto rozmyślnie odrzuca tę prawdę - oznaczającą wewnętrzny związek płci z przymierzem małżeńskim ustanowionym przez Boga - odrzuca swoje człowieczeństwo i stacza się na poziom zwierzęcia, które reaguje jedynie na podniety hormonalne. To nie jest prawda, że projektowana ustawa nie zamierza podważać "tradycyjnego małżeństwa". Małżeństwo nie jest tylko "tradycyjne", ono jest składnikiem prawdy antropologicznej, będącej podstawą wszelkiej tradycji godnej człowieczeństwa. Wprowadzenie podobnej ustawy, o której mówi pani Szyszkowska, oznaczałoby - w kontekście argumentu o zniesieniu "dyskryminacji" - zrównanie prawno-publiczne małżeństwa i "związków partnerskich". Miałoby to taki skutek, że w świadomości społecznej obie formy związku byłyby traktowane jako równoważne i alternatywne, wskutek czego nie brałoby się pod uwagę elementów, którymi się różnią, lecz te elementy, które są im "wspólne". Taka implikacja jest nieunikniona, skoro dwie formy współżycia stawia się na tej samej płaszczyźnie prawnej i obyczajowej. Co oznacza z punktu widzenia formowania się obyczaju społecznego takie zrównanie małżeństwa z czymś, co nie jest małżeństwem, a nawet jest jego poniżającą karykaturą? Otóż oznacza to, że w spojrzeniu popularnym, nawykłym z natury do uogólnień, doszłoby do głosu przekonanie, że w jednym i drugim związku istotne jest tylko to, że tu i tam "chodzi po prostu o seks", mniejsza o to, w jakiej postaci. Byłaby to forma pełnego "zrównania", czyli usunięcie "dyskryminacji", uzyskane za cenę antropologicznej, moralnej, kulturowej i duchowej (religijnej) degradacji małżeństwa i całej charyzmatycznej głębi otwartej w sercu przymierza małżeńskiego przez Stwórcę. Byłby to taki zamach na rodzinę ludzką i po prostu na człowieczeństwo, wobec którego (zamachu) Kościół zawsze miał - i ma - obowiązek powiedzieć głośno: "non possumus!". Stąd pomimo "łagodnego" charakteru projektowanej ustawy widać w niej takie dno, które przeraża każde wrażliwe sumienie. A może chodzi o to, aby metodą "łagodną" uśpić i zneutralizować każde sumienie, do czego wytrwale dążą wszystkie antypolskie media?

Więcej na następnej stronie

Prawo, którego nie ma, czyli podarować Niderlandy Cóż to zresztą za oszukańcza życzliwość i fałszywe współczucie dla "dyskryminowanych" - ofiarować im coś, czego w rzeczywistości nie ma, ponieważ jest tylko konstrukcją wyobraźni pozbawioną fundamentu w naturze człowieka? Przecież nawet państwo autentycznie starające się o "bezstronność i sprawiedliwość" nie jest w stanie przyznać komukolwiek takiego "prawa" (ius), którego nie ma w rzeczywistości. W taki sposób wypowiedzieli się ostatnio biskupi hiszpańscy wobec usiłowania wprowadzenia w tamtym kraju podobnej ustawy. Powiedzieli: "Państwo nie ma władzy zatwierdzić prawa (ius), które nie istnieje" (Zenit, 3 października 2004). Narzuca się tu analogia do historii cesarza rzymskiego, który wprowadził konia do Senatu, żeby dokuczyć senatorom. Jak się czuł ten koń, "równouprawniony" z senatorami? Jak się czuli senatorowie, postawieni na równej płaszczyźnie z czworonogiem? W istocie koń nic nie zyskał (chyba że zapewniono mu obfitszy żłób...), a senatorom stała się głęboka krzywda moralna. Co zyskają homoseksualiści, jeśli w kodeksach zmieni się jakaś formuła prawna, a w życiu zostanie ten sam moralny bałagan, przykryty tylko jakimś paragrafem? Natomiast straci małżeństwo, straci rodzina, straci społeczeństwo, straci Naród, straci państwo: straci antropologiczny fundament ładu społecznego. Czy można komuś ofiarować Niderlandy lub działkę na Księżycu na uprawę kukurydzy? Rzeczywiście, człowiek ma tylko te prawa, które wynikają z jego człowieczeństwa, a nie z moralnego czy psychicznego zwichnięcia tego człowieczeństwa. Prawo człowieka a prawa "mniejszości" Człowiek ma prawo wzrastać i dojrzewać do pełni swego powołania przez wierność prawu Bożemu i dlatego nie ma prawa do takich działań, które oznaczają zacieranie w sobie obrazu Bożego i deformowanie swego człowieczeństwa. Człowiek ma prawo i obowiązek (ma prawo, ponieważ ma obowiązek) panować nad swoimi emocjami i namiętnościami, aby zbudować w sobie ład moralny, ale nie ma prawa - i nikt mu takiego "prawa" nie może "nadawać" - tkwić w bezdusznym uporze w stanie jakiejkolwiek patologii. Albo ma obowiązek się leczyć, albo się nawrócić, albo jedno i drugie: bez nawrócenia moralnego nie ma uzdrowienia całej osoby. Czy można litować się nad dewiantami, dlatego że się wstydzą siebie samych i nie chcą się przyznać nawet swojej rodzinie do swoich skłonności? Byłaby to najbardziej niewłaściwa metoda: właśnie to, że się wstydzą, może być dla nich pierwszym stopniem do wejścia na drogę pełnego powrotu do moralnego ładu. Bo jeśli prawo (lex) państwowe utwierdzi ich w błędzie i usankcjonuje ich odchylenie moralne, to tym samym uniemożliwi im nawrócenie, przez co pod pozorem współczucia wyrządzi im największą krzywdę. Byłoby to coś w rodzaju "eutanazji moralnej": aby ich sumienie nie dręczyło, zabijmy w nich poczucie wstydu i świadomość winy. Ta eutanazja moralna nie jest wcale mniejszym grzechem niż eutanazja fizyczna, także przecież motywowana współczuciem. Projektowaną ustawę próbuje się uzasadnić argumentem głęboko filozoficznym: że każdy ma "prawo do szczęścia", a więc także tzw. mniejszości seksualne. Przede wszystkim istnienie takich mniejszości seksualnych jest fikcją nie mającą pokrycia w jakimkolwiek obiektywnym fundamencie. Owe "mniejszości" pochodzą z przyczyn wtórnych (błąd wychowania, wpływ środowiska; mają one znaczenie tylko kulturowe) i nie dają się uzasadnić antropologicznie. Zresztą takich typów "mniejszości" byłoby niezmiernie wiele, gdyby przyjąć jako kryterium ich wyróżnienia wspomniane szczególne "skłonności" psycho-moralne. Czy nie należałoby wtedy w pełni zalegalizować "mniejszości" charakteryzujących się na przykład skłonnością do nadużywania alkoholu i narkotyków, do kradzieży i kłamstwa, do sadyzmu i masochizmu, do wszelkiej formy pedofilii i molestowania, do cudzołóstwa, do wielożeństwa, do prostytucji, do nekrofilii, do zoofilii, do terroryzmu, do mordowania bezbronnych, do rozboju... Bo przecież w projekcie omawianej ustawy traktuje się "skłonność" jako nieomylny i naukowo pewny znak, że w tym kierunku rozwija się dążenie do "szczęścia". Wszystkie bowiem działania ludzkie dają się podobno wytłumaczyć jako wyraz i dowód dążenia do szczęścia (jak uczyli tego utylitaryści i hedoniści). Argument ten posiada charakter pozornie filozoficzny, ale cały jego kontekst i sposób jego rozumienia obciążony jest poważnymi błędami filozoficznymi.

Więcej na następnej stronie

Poważnym błędem jest pomieszanie wyobraźni subiektywnej z obiektywną rzeczywistością. Pewna dziewczyna wyobrażała sobie, że będzie szczęśliwa, kiedy będzie bardzo szczupła. I tak "wyszczuplała", że zmarła. Autorka projektu ustawy próbuje przekonywać, że homoseksualiści będą bardzo szczęśliwi, kiedy będzie im "wolno" prowadzić niemoralne życie. Przecież i teraz robią "to, co chcą". Czy nie mają swego sumienia? Czy koniecznie potrzebują aprobaty państwa, aby poczuć się pełnowartościowymi członkami ludzkiej społeczności? Czy państwo ma im zastąpić głos sumienia? Przecież w ten sposób wyrzekają się własnej autonomii moralnej, własnej suwerenności osobowej, a więc najgłębszej podstawy osobowej wolności, kiedy dopiero za pozwoleniem państwa czynią coś, o czym sami nie są w stanie stwierdzić, czy jest moralnie dopuszczalne. A jeśli państwo, w oparciu o błędną ideologię, utwierdzi ich w różnych przestępstwach i błędach moralnych, to czy będą szczęśliwi? Czy mogą być szczęśliwi, zgadzając się na to, że są tylko bezdusznymi automatami, bez sumienia, bez własnego rozeznania moralnego, jak manekiny poruszane sznurkami, jak pajace kiwające się na rozkaz menedżera, jak automaty do wykonywania wszelkiej brudnej roboty na potrzeby jakiegoś systemu politycznego? Czy mało mieliśmy przykładów takiego odczłowieczenia przez państwo w historii ubiegłego stulecia? Prawo do szczęścia i rola państwa Kiedy zaczęły się tworzyć zręby demokracji, pozytywiści wierzyli, że państwo powinno pomagać społeczeństwu w jego słusznym dążeniu do szczęścia. Od początku jednak istniała poważna dwuznaczność pomiędzy pojęciem szczęścia, które odpowiada naturze człowieka, a tym pojęciem "szczęścia", które jest proporcjonalne do funkcjonalnych i strukturalnych możliwości państwa. Niektórzy uważali, że człowiek może być szczęśliwy tylko dzięki państwu (Hobbes, Hegel) i de facto w ciągu historii przypisywano państwu coraz więcej uprawnień i możliwości "szczęściodajnych", aż do powstania ustrojów, w których człowiek miał obowiązek czuć się "jak w raju", choć umierał z głodu lub kazano mu ginąć pod butem tyrana. Niestety, ten nowoczesny mit, wyrażający się w przekonaniu, że państwo ma obowiązek uszczęśliwiać obywateli, przyczepił się do niektórych ważnych dokumentów demokratycznych, jak na przykład do amerykańskiej Deklaracji Niepodległości czy do pewnych dokumentów ONZ. Na pewno państwo ma obowiązek pomagać społeczeństwu w organizowaniu życia zbiorowego w sposób sprzyjający budowaniu dobra wspólnego, ale to nie pokrywa się z istotą szczęścia. Człowiek ma "prawo do szczęścia", ale realizacja tego prawa leży na linii transcendencji, to jest w dialogu z Bogiem, i nie zawiera się w kompetencji jakiegokolwiek państwa. Jeżeli przyjmie się, że państwo ma obowiązek realizować "prawo do szczęścia", to równocześnie przypisuje się państwu prerogatywy boskie. Niektórym "władcom tego świata" bardzo to odpowiada i utwierdzają ludzi w tym przekonaniu. Równocześnie podstępnie i niezauważalnie modyfikują pojęcie szczęścia w taki sposób, aby uzasadnić przypisywane sobie prerogatywy w tym względzie i zyskać wdzięczność zadowolonego tłumu klientów. Próby takie obserwujemy w działalności komisji ONZ-owskich i w ich instrukcjach, wiernie realizowanych przez posłuszne ciała polityczne w różnych krajach, także w Polsce. Na przykład Komisja Praw Człowieka w dokumencie z 16 lutego 2004 r., powołując się na ustalenia konferencji w Kairze, zawiera następujące sformułowania o charakterze definicji: "Wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi w swej godności i prawach". Twierdzenie to jest słuszne jako zasada (norma), ale nie jest prawdziwe jako fakt: ponieważ wielu ludziom zabrania się możliwości urodzenia się lub możliwości rozwoju w warunkach odpowiadających ich godności. Następnie dokument przytacza zasadę, do której przywiązuje wielką wagę: "Każdy ma prawo do tego, by cieszyć się zdrowiem fizycznym i psychicznym (mental) w możliwie najwyższym stopniu. Państwo powinno podjąć wszelkie stosowne środki, zakładając równość mężczyzn i kobiet, aby zapewnić powszechny dostęp do usług zdrowotnych, łącznie z tymi, które odnoszą się do zdrowia reprodukcyjnego, które obejmuje także planowanie rodziny i zdrowie seksualne". Z innych materiałów, o których nieraz już była mowa, wiadomo, że takie pojęcia jak "reprodukcyjne zdrowie" czy "seksualne zdrowie" obejmują w sobie nieskrępowany dostęp do antykoncepcji, sterylizacji i tzw. aborcji, co ma tylko taki związek ze zdrowiem, że angażuje "służbę zdrowia", natomiast istota tego "zdrowia" polega na swobodzie korzystania z przyjemności seksu na wszelki dostępny sposób. W ten sposób "prawo do szczęścia" zostaje zepchnięte na poziom higieniczny (zdrowie), a radowanie się zdrowiem (czyli szczęście) zostaje zredukowane do używania seksu. W takim właśnie kontekście należy odczytać ten wzruszający apel dwóch pań z Senatu o zagwarantowanie "prawa do szczęścia" "pognębionym" homoseksualistom. Niech nas państwo nie uszczęśliwia. Niech tylko nie przeszkadza człowiekowi być w pełni człowiekiem. "Koń jaki jest (w Senacie), każdy widzi". ks. prof. Jerzy Bajda Porozmawiaj o tym na FORUM