Nagroda za roraty

Życie Warszawy/a.

publikacja 02.12.2004 06:24

W parafii św. Zygmunta na Bielanach proboszcz postanowił nagradzać dzieci za poranne chodzenie do kościoła - donosi na czołówce Życie Warszawy.

Odkąd za chodzenie do kościoła na godz. 6.30 maluchy dostają prezenty, świątynia pęka w szwach. Księża widzą w tym sposób na naukę, psychologowie niepedagogiczne rozwiązanie. Dziesięcioletni Ania i Michał od początku tego tygodnia wstają wcześniej niż zazwyczaj. Jeszcze przed rozpoczęciem lekcji codziennie chodzą na roraty. Punktualnie o godz. 6.30 są już w kościele św. Zygmunta na Bielanach. Siostra zakonna wręcza im karteczki, a dzieci usadawiają się w pierwszych ławkach. Czemu tak chętnie wstają rano? Za uczestnictwo w mszach adwentowych czekają je prezenty. - Ja zbieram na grę komputerową, ale żeby ją dostać, muszę mieć aż 17 karteczek - mówi z zapałem Michał. - Mam dopiero trzy, ale to przecież początek. Na pewno jakoś uzbieram - dodaje. Ania marzy o puzzlach lub atlasie świata. Gra jej się nie przyda, bo w domu nie ma komputera. Coraz więcej wiernych Na pomysł nagradzania dzieci za chodzenie na roraty wpadł już rok temu ówczesny proboszcz parafii. Wczesna godzina poranna nie zachęcała maluchów do uczestnictwa we mszach. Odkąd zaczęto rozdawać prezenty, więcej dzieci pojawia się na mszach adwentowych. Pomysł przejął więc aktualny proboszcz ks. Jarosław Piłat. - Nie ma w tym nic nagannego - zapewnia. - Staramy się w ten sposób zachęcić dzieci do uczestnictwa we mszach. Nawet jeśli na początku przychodzą tylko po to, żeby po zakończeniu adwentu dostać dany prezent, potem zmieniają swoje nastawienie. Uczą się obcowania z Bogiem, głęboko przeżywają te spotkania. Wierzę, że ta metoda się sprawdza. Psycholog mówi nie - Taka metoda wychowawcza jest kompletnie chybiona. Wierzyć mi się nie chce, że księża naprawdę coś takiego stosują - oburza się prof. Janusz Reykowski, psycholog z Polskiej Akademii Nauk. - To jest prymitywne i źle pomyślane. Uczy się dzieci, że w tym świecie można dostać tylko coś za coś - dodaje. Zdaniem prof. Reykowskiego, metoda nagradzania stosowana w parafii św. Zygmunta jest urynkowieniem działalności duszpasterskiej. - To tak jak na przykład w sklepie z kosmetykami. Jeśli tam pójdziemy, czekają nas różne bonusy w postaci darmowych kremów itp. Podobny pogląd ma mecenas Maciej Lach, były dyrektor rady reklamy. - Widzę tu pewne analogie między wiarą a działalnością gospodarczą. Mimo to wolałbym, aby ten problem był rozpatrywany raczej w kategoriach etycznych - mówi. - A to już nie do mnie należy. Rodzicom się podoba Pedagodzy podkreślają, że takie metody nagradzania uczą dzieci także niezdrowej rywalizacji. Tymczasem rodzice jakby tego nie zauważali. - Nie sądzę, żeby było w tym coś niewychowawczego, a tym bardziej nieetycznego - uważa mama Marysi Kujdy, która zjawiła się wczoraj wraz z córeczką na porannych roratach. - To nie są jakieś bardzo drogie prezenty. Zresztą moja córka głęboko wierzy w Boga i nie przychodzi do kościoła tylko po, żeby ksiądz dał jej upominek. Marysia zgadza się ze słowami mamy, ale jednocześnie przyznaje, że najchętniej dostałaby pod koniec adwentu grę komputerową. - Mam już trzy karteczki - chwali się dziewczynka. - Nie wiem jednak, czy uda mi się chodzić na wszystkie roraty. To będzie chyba trochę trudne, bo lubię się wyspać. Jednak spróbuję - dodaje po chwili.

Więcej na następnej stronie

Dziwi się nawet Kościół Metody wychowawcze stosowane w parafii św. Zygmunta są dziwne nawet dla samych duchownych. Kiedy o sprawie dowiedział się od nas ojciec Wacław Oszajca, redaktor naczelny "Przeglądu Powszechnego" , powiedział. - Mam mieszane uczucia. Z jednej strony, jak widać, taka forma zachęcania do uczestnictwa we mszy świętej sprawdza się. Z drugiej jednak prezenty powinny być skromniejsze - uważa duchowny. Jego zdaniem, wartość materialna wszystkich upominków powinna być do siebie zbliżona. Tymczasem w parafii św. Zygmunta za sześć karteczek dzieci dostaną w tym roku tylko aniołka czy kalendarz ścienny, natomiast za 17 już grę komputerową czy trójwymiarowe puzzle przedstawiające szopkę. - Sądzę także, że wiara powinna być bezinteresowna - mówi o. Oszajca. - Dzieci co prawda odbierają świat inaczej niż my, ale boję się, że takie metody nauczą je, że nic nie jest bezinteresowne. W tym przypadku jedyną nagrodą powinno być przeżycie duchowe. Gazeta porozmawiała na ten temat z Józefą Hennelową, zast. red. nacz. "Tygodnika Powszechnego", rozmawia Katarzyna Jaroszyńska - Czy Pani zdaniem nagradzanie dzieci za to, że chodzą na msze, jest gorszące? - Raczej nie. Myślę, że problem byłby dużo większy, gdyby stosowano na dzieciach sankcje za to, że tego nie robią. Byłabym zgorszona, gdyby karą za nieobecność było umieszczenie nazwiska danego dziecka na jakiejś tablicy czy obniżenie mu oceny z religii. Ale nagradzanie go za to, że jest pilne i mimo wczesnej godziny idzie do kościoła, żeby spotkać się z Bogiem, jest jak najbardziej w porządku. Myślę, że księża w tej parafii myśleli przede wszystkim o tym, a ponadto chcieli stać się świętymi Mikołajami. - A nie obawia się Pani, że takie metody zachęcania dzieci do uczestnictwa we mszy zaowocują u nich materialistycznym podejściem do świata? - Mogłoby się tak stać, gdyby były nadużywane. Tymczasem, stosuje się je jedynie w przypadku rorat. A te odbywają się tylko 28 dni w roku. Dla dzieci najważniejsze jest to, że zaczynają się wczesnym rankiem. Większość maluchów chce się wyspać i nawet nie myśli o tym, żeby o 6.30 być już w kościele. Kiedy raz się je tam zwabi i zobaczą, że poranna msza może być bardzo miła, następnym razem pójdą z własnej woli. - Czyli zbyt częstego stosowania metody nagradzania w domu także Pani nie poleca? - Tak. Ten chwyt pedagogiczny może na początku pomagać, a potem wyjść dziecku na niekorzyść. Nie może mu się zakodować, że za wszystko jest nagroda. Ale cukierek za piątkę w szkole to też chyba nic złego. Od redakcji: Rozdawania nagród dzieciom przychodzącym na Msze św. roratnie nie wymyślono dopiero teraz w Warszawie. Przed kilkudziesięciu laty również można było otrzymać po Mszy św. roratniej różne nagrody. Aby wziąć udział w losowaniu trzeba było zwykle odpowiedzieć na jakieś proste pytanie zadane poprzedniego dnia. Z dziennikarskich doniesień wynika, że na Bielanach wystarczy sama obecność. Czy to źle? Czy to przekupywanie dzieci? Może tak być, ale nie musi. Trzeba by ten konkretny przypadek dokładnie zbadać. Szerszym problemem jest stosowanie w ewangelizacji metod ze świata marketingu. Albo odwrotnie. Marketing wiele nauczył się od głosicieli Dobrej Nowiny. Wydaje się, że nagłaśnianie sprawy rorat na Bielanach nie wynika z zatroskania o Kościół, ale jest kolejnym przejawem szukania przez media łatwej sensacji. Już kilka dni temu dziennikarka jednej z radiostacji dzwoniła do naszej redakcji z prośbą o skomentowanie opisanej w tekście praktyki. Najbardziej zastanawia nas powoływanie się w tekście Życia Warszawy na autorytet byłego wysokiego funkcjonariusza PZPR. Czyżby nikt inny nie chciał powiedzieć tego, co sobie założył autor "sensacyjnego" artykułu o roratach? redakcja portalu Wiara.pl Porozmawiaj o tym na FORUM