Adopcja serca: Dziewczynka znaleziona przy drodze

Rzeczpospolita/a.

publikacja 24.05.2005 10:57

Na pomoc czeka: Rwanda: 96 dzieci ze szkoły podstawowej (odpowiedzialne: siostry służki NMPN z placówki Cyangugu), 17 uczniów szkoły średniej (ojcowie marianie z misji Nyakinama) Kamerun: 121 dzieci ze szkoły podstawowej i średniej (odpowiedzialne: siostry dominikanki) - przypomina Rzeczpospolita pisząc o adopcji na odległość.

Choć ma już 16 lat, chodzi dopiero do czwartej klasy szkoły podstawowej i mówi wyłącznie w języku kinyarwanda. Nikt nie przyjmie jej więc do nowicjatu. - Siedem lat temu, kiedy zaczęłam opiekować się Julką, myślałam, że skończy liceum, a może nawet pójdzie na studia - w głosie Magdaleny Słodzinki słychać nutkę zawodu. - Teraz marzę tylko o tym, żeby skończyła szkołę podstawową i zdobyła jakikolwiek zawód, który pozwoli jej się utrzymać. Cudze dzieci Młoda Rwandyjka jest "córką" pani Słodzinki. Poznały się dzięki akcji "Adopcja serca". Osiem lat temu Polka się zobowiązała, że co miesiąc będzie łożyła na utrzymanie osieroconego afrykańskiego dziecka do czasu aż skończy ono szkołę i zdobędzie zawód. Po roku dostała zdjęcie kilkuletniej Julii Mukangendo. - Mukangendo to znaczy "dziewczynka znaleziona przy drodze" - tłumaczy Magdalena Słodzinka, z zawodu inżynier budownictwa. Czy Julia straciła rodziców w czasie rzezi z 1994 roku, gdy ludzie Hutu chwycili za maczety, młoty, dzidy i kije i poszli do domów Tutsi? Być może. Zginęło wtedy przecież może nawet milion ludzi. Po ofiarach zostało około pół miliona sierot. Ale rodzice Julki mogli też umrzeć na AIDS, malarię albo gruźlicę. Jej ojciec mógł trafić do więzienia, a matka - pracować ponad siły i umrzeć z wycieńczenia. Misjonarze wciąż znajdują tysiące takich dzieci. Z brzuchami jak balony na przeraźliwie cienkich nóżkach. Dzieci, które z głodu opuchnięte mają nawet powieki. Niektórych nie uda się uratować. Innym szuka się domów. I pewnie nie byłoby to trudne, gdyby nie fakt, że w większości rodzin już wychowują się cudze dzieci. Julię znalazła córka Emmeliene Nyiranzeyimany. Zabrała ze sobą i zaczęła wychowywać razem z kilkorgiem swoich dzieci w wiosce Karama 15 kilometrów od miasta Butare, tuż przy granicy z Burundi. Potem umarła, a Emmeliene została sama z siedmiorgiem wnuków i Julią, którą adoptowała. Zabrakło woli Dziewczynka trafiła do "adopcji serca" dzięki misjonarzom. Akcja została pomyślana w ten sposób, by związać ofiarodawcę z dzieckiem. Ofiarodawca wie, komu pomaga, a dziecko ma świadomość, że w kraju, tak dalekim, że aż niewyobrażalnym, jest ktoś, kto o nim myśli, pisze listy i dzięki któremu ma szansę żyć i się uczyć. - Działamy tylko tam, gdzie są polscy misjonarze - podkreśla pani Słodzinka. Wtedy jest gwarancja, że pieniądze (miesięcznie 8 - 15 euro w zależności od rodzaju szkoły: podstawowa czy średnia) trafią do konkretnego dziecka.

Więcej na następnej stronie

Pani Słodzinka niedawno była w Rwandzie. Odszukała kilkoro dzieci, którym patronują "polscy rodzice". Afrykańscy opiekunowie często nie dostrzegają, jak ważna jest nauka. Dziecko chodzi do szkoły - bo to warunek "adopcji serca" - ale się nie uczy. - Julka jest delikatna i miła - pani Słodzinka pokazuje zdjęcie drobnej dziewczyny o nieśmiałym uśmiechu. W ciągu naszej rozmowy kilkakrotnie wraca pytanie: co z nią będzie dalej? Zgodnie z regułami za dwa lata pomoc powinna ustać, ale Julia nie skończyła nawet podstawówki i nie ma zawodu. Czy to dziewczynka nie wykorzystała szansy, czy zawiniła jej opiekunka? Pani Słodzinka jest jak najdalsza od potępiania kogokolwiek, zwłaszcza że sama widziała, że Emmeliene Nyiranzeyimana opiekuje się Julią najlepiej, jak potrafi. - W Afryce dziecko pracuje, odkąd skończy 4 lata - tłumaczy. Julka, zanim pójdzie do szkoły, musi na przykład przynieść wodę. Rano schodzi 4 kilometry w dół do studni. Wraca 4 kilometry pod górę z 20-litrowym wypełnionym po brzegi kanistrem. Gdy jest pora deszczowa, nogi grzęzną w błocie, osuwają się, ślizgają. Do szkoły Julka idzie trzy kilometry. Po lekcjach wraca do domu i kolejnych obowiązków. Twarde warunki W takiej samej sytuacji jak mali Rwandyjczycy są dzieci z Ugandy, Kamerunu i Konga. Wszędzie panuje głód, choroby i niewyobrażalna nędza. - Trzeba dać szansę dzieciom, które chcą się uczyć - mówi z przekonaniem pani Słodzinka. Stąd decyzja - przekształcają akcję. - Trzeba postawić twarde warunki: jeśli dziecko nie będzie się uczyło i nie będzie osiągało odpowiednich wyników, to pomoc się skończy - podkreśla pani Magdalena. Ma ona cichą nadzieję, że opiekunowie przestaną obarczać dzieci nadmiernymi obowiązkami, by nie stracić pomocy. Kryterium do adopcji nie będzie tylko "sieroctwo", ale determinacja i wola uczenia się. Woli nie brakuje 11-letniemu Tuyambaze. Pani Słodzinka odwiedziła go w Kinoni. Chłopcem opiekuje się wujek Pio Hetegekimana. Historia Pio jest równie niezwykła, co typowa w tym rejonie świata. Pio miał trzech braci. W 1994 roku wszyscy oni obiecali sobie, że ten, który przeżyje wojnę, wychowa dzieci pozostałych. Pio dotrzymuje słowa, a polski ksiądz z misji wybrał małego Tuyambaze do "adopcji", aby pomóc całej wieloosobowej rodzinie. Im więcej czasu mija od wojny, tym trudniej o zaangażowanie. - Kiedy w tle była wojna i krew, było zainteresowanie mediów. Czy teraz uda się znaleźć chętnych do pomocy? - niepokoi się pani Magdalena. Informacji udziela Fundacja "Watoto Dzieci Afryki" ul. Poranku 6, 05-540 Zalesie Górne k. Warszawy tel./faks (22) 756-58-50; www.DzieciAfryki.org