Jak wierzą Niemcy?

Adam Krzemiński/Gazeta Wyborcza/a.

publikacja 29.10.2005 10:52

Co 75 sekund jakiś Niemiec występuje z Kościoła. Co prawda dwie trzecie obywateli nadal wierzy w Boga, ale ten Bóg często mało ma wspólnego z chrześcijańskimi dogmatami.

W świecie Zachodu ludzie ze strzępów najróżniejszych religii fastrygują sobie prywatne patchworki - trochę chrześcijaństwa, trochę buddyzmu, trochę Johna Lennona. A kościoły coraz bardziej pustoszeją. Po Polaku głową Kościoła katolickiego został Niemiec. Po duszpasterzu poecie, który śpiewał i żartował z tłumami zachwyconej młodzieży, znakomicie porozumiewał się poprzez symboliczne gesty i niedopowiedzenia, papieżem został dość kostyczny intelektualista, który sprawia wrażenie, jakby z pewnym zażenowaniem błogosławił tłumy. W tym polsko-niemieckim następstwie czasów w Watykanie z miejsca dostrzeżono znak Opatrzności. W czterdziestolecie listu biskupów polskich do niemieckich - z przełomowym zdaniem "przebaczamy i prosimy o przebaczenie" - konferencja Episkopatów Polski i Niemiec wydała wspólne oświadczenie. Przestrzega w nim przed naruszaniem procesu "porozumienia, pojednania i przyjaźni polsko-niemieckiej", wskazując na polityków, którzy wskrzeszają "ducha rozliczania krzywd", a dla celów osobistych lub politycznych "rozdrapują lekkomyślnie wciąż jeszcze bolesne rany przeszłości naszych narodów". W ostatnim czasie niemieccy biskupi wyraźnie zdystansowali się od projektu utworzenia w Berlinie Centrum przeciw Wypędzeniom. A wspólne oświadczenie episkopatów można potraktować jako wyraźny sygnał, że biskupi obu krajów będą wspólnie interweniować przeciw podsycaniu konfrontacji polsko-niemieckiej na polu pamięci historycznej. Można więc żywić nadzieję na dialog i współpracę Kościołów i chrześcijan z obu krajów. Jednakże ów dialog wcale nie jest oczywisty. Zbyt odmienna jest rzeczywistość duchowa obu krajów, pozycja Kościołów, znaczenie religii i formy społecznej autorefleksji.

Metafizyczni emigranci Niemcy uchodzą za kraj zdechrystianizowany. Tego obrazu nie zmieni tłum młodych ludzi (w ogromnej większości cudzoziemców) podczas Światowych Dni Młodzieży w Kolonii. Wybór kardynała Josepha Ratzingera na papieża Niemcy przyjęli z radością, ale bez większego poruszenia. "Czy to rozgrzeszenie z dwóch wojen światowych?" - pytał jednego z niemieckich kardynałów prezydent Niemiec Horst Köhler. Zaś bulwarówka "Bild Zeitung" uderzyła w tony raczej piłkarskiej dumy narodowej: "Jesteśmy papieżem!". "Katolicy wymierają" - prowokuje tygodnik "Spiegel", publikując najnowsze kościelne dane statystyczne. Wynika z nich, że od 1990 r. liczba chrztów katolickich spadła aż o 30 proc. Co 75 sekund ktoś w Niemczech występuje z Kościoła (katolickiego lub protestanckiego). Co prawda dwie trzecie Niemców nadal wierzy w Boga (w byłej NRD zaledwie 36 proc.), ale ten Bóg niewiele ma wspólnego z chrześcijańskimi dogmatami. Chrześcijaństwo staje się coraz bardziej jedynie tłem kulturowym, głównie jako "odgraniczenie od islamu". Przy czym Niemcy odwołują się do czegoś, czego już nie znają. Większość zmajstrowała sobie prywatny świat wiary, na który składają się przekonania, że wszechświat powstał z Wielkiego Wybuchu, a przepustką do ekstazy jest nie mistyka, lecz - w zależności od wieku - seks, kariera, spojrzenie w oczy własnych dzieci albo już tylko stały abonament do filharmonii dla dwojga osób. Niemcy - szydzi "Spiegel" - modlą się w środę i niedzielę, gdy jest losowanie loterii. Ich konfesjonałem jest czat internetowy. Dlatego Joachim Meisner, kardynał Kolonii, twierdzi, że niemiecka młodzież to "metafizyczni emigranci". Czy można ją repatriować? Owszem, dwie trzecie młodych uważa, że modne jest "w coś wierzyć". Na listach bestsellerów widnieją przewodniki po religiach świata. Ale tylko 32 proc. Niemców ma zaufanie do Kościołów. Największe zaufanie budzi policja, potem - sieć tanich domów towarowych Aldi. Papież - dopiero na trzecim miejscu.

Dla młodego pokolenia nie ma żadnej wewnętrznej więzi między dogmatami religijnymi a realnym życiem. Toteż kardynałowie obawiają się, że ta młodzież już do kościołów nie wróci. Tym bardziej że coraz rzadziej chodzi na lekcje religii. W Brandenburgii uczniowie mogą wybierać, czy chcą chodzić na religię, czy na lekcje etyki. A w Berlinie od 2006 r. etyka będzie przedmiotem obowiązkowym. CDU jest co prawda partią nadreńskich katolików, ale bynajmniej nie reprezentuje nauki Kościoła. W tym samym czasie, gdy u nas szefowie PiS wysyłali do proboszczów wiernopoddańcze listy, przewodniczący niemieckiej konferencji biskupów kardynał Karl Lehmann domagał się od CDU skreślenia z nazwy partii litery "c" - chrześcijańska. A w czasie zaprzysiężenia pięciu ministrów SPD i Zielonych odmówiło wypowiedzenia formuły: "Tak mi dopomóż Bóg". Tradycja debat teologicznych Angela Merkel jest córką pastora, a w niemieckiej tradycji kulturowej dom pastora jest tym, czym u nas dworek szlachecki - matecznikiem niemieckiej tożsamości, tyle że związanej z wykształconym mieszczaństwem, a nie z ziemiaństwem. Synami pastorów byli pisarze Gotthold Lessing i Hermann Hesse, filozof Friedrich Nietzsche, odkrywca Troi Heinrich Schliemann. Dom pastora kojarzy się z romantyczną sielanką - z gospodarną żoną i dobrze ułożonymi, choć może nie zawsze najpiękniejszymi córkami, z rodzinnym muzykowaniem, ale także z ascezą, odmawianiem sobie przyjemności i z neurasteniczną pracowitością. W tym domu Bóg jest w książkach, w naukach przyrodniczych, w sztuce, w introwertycznym pietyzmie, który prowadzi do światopoglądowego rygoryzmu. Tu miarą pobożności są nie tyle mistyczne uniesienia, ile uwielbienie własnej pracy, własnego zawodu, własnego państwa i własnego narodu. Ale Angela Merkel nie ma z tym wiele wspólnego. Członkowie zarządu CDU twierdzą, że "sprawy religii nie mają dla niej większego znaczenia". W dzisiejszym świecie każda religia wydaje się zrelatywizowana przez inną, zneutralizowana przez państwo i odczarowana przez naukę. I każdy ze strzępów najróżniejszych religii fastryguje sobie prywatny patchwork - trochę chrześcijaństwa, trochę buddyzmu, trochę Johna Lennona. A kościoły coraz bardziej pustoszeją.

Niech jednak te pustawe kościoły nikogo nie zwiodą. Wbrew "Spieglowi" duch chrześcijaństwa jest w Niemczech nadal dość silny. Tyle że trzeba go szukać gdzie indziej niż w Polsce. Nie na nabożeństwach, lecz w halach targowych, w których co dwa lata świeckie organizacje katolickie i protestanckie organizują swe zjazdy. Przez tydzień na dziesiątki imprez - dyskusji panelowych, koncertów, wspólnego czytania Biblii - przychodzą setki tysięcy ludzi. Zjazdy są wydarzeniem duchowym i politycznym. Występują na nich najpoważniejsi przedstawiciele Kościołów, polityki, nauki i gospodarki z całego świata. Wielokrotnie też ze zjazdów wychodziły ważne impulsy polityczne - np. w latach 60. poparcie dla nowej polityki wschodniej Willy'ego Brandta (przewodniczącym protestanckiego Zjazdu Kościołów był wówczas Richard von Weizsäcker, późniejszy prezydent Niemiec). Z kolei w 2004 r. na Zjeździe Katolików w Ulm doszło do pierwszej - zresztą bardzo uprzejmej - publicznej dyskusji Hansa Künga z kard. Lehmannem, co dziś można odczytać jako zapowiedź niedawnego spotkania "kacerza" z papieżem. Chrześcijaństwo jest także obecne z wielką siłą w salach uniwersyteckich, gdzie toczą się gorące debaty teologiczne. Na wykładzie Künga na uniwersytecie w Tybindze naliczyłem niedawno tysiąc słuchaczy! Ta tradycja publicznych dysput w Polsce jest mało znana i jeszcze mniej praktykowana. W Niemczech od czasów reformacji stanowi nieodłączną część życia duchowego. Od czasu, gdy Marcin Luter wyzwał Johanna Ecka na teologiczny pojedynek w sprawie odpustów, a potem sam na sejmie Rzeszy w Augsburgu stawił czoła legatowi papieskiemu, niemieckie życie religijne to nie tylko dochowywanie nakazów liturgii, ale przede wszystkim analiza Pisma Świętego i permanentna dysputa teologiczna. A katolicy - za sprawą bliskiego sąsiedztwa z protestantami - z czasem przejęli wiele z tych form wiary. Radykał i inkwizytor Po wojnie stygmat hitlerowskiej przeszłości wzmocnił ruch krytyczny zarówno wśród katolików, jak i protestantów. Zwłaszcza Kościoły protestanckie musiały się publicznie rozliczyć ze swej kolaboracji z tzw. Niemieckimi Chrześcijanami, którym przewodniczył nazista, ewangelicki biskup Królewca, Ludwig Müller. Grupy opozycyjne, wśród których był również Kościół Wyznający (jednym z jego działaczy był zamordowany przez hitlerowców pastor Dietrich Bonhoeffer), skupiały jedynie parę procent protestantów. Ich protest był słaby - broniły praw Żydów ochrzczonych jako członków swej gminy, ale akceptowały ich dyskryminację polityczną. Kościoły protestanckie dobrze zdawały sobie sprawę z tego, że w większości zawiodły. Toteż w 1945 r. w Stuttgarcie złożyły wyznanie winy.

Z kolei katolicy mogli się powołać na krytyczne wobec reżimu listy pasterskie arcybiskupa Clemensa Augusta von Galena i na opozycyjną działalność Białej Róży - katolicko-ewangelickiej grupki studentów skupionych wokół ewangelickiego rodzeństwa Scholl. Ale zarazem od wielkiej debaty, jaką wywołał dramat Rolfa Hochhutha "Namiestnik" z 1963 r., mieli problem z milczeniem Piusa XII wobec zagłady Żydów. Nie było więc przypadkiem, że to niemieccy - czy niemieckojęzyczni - teolodzy należeli po wojnie do najaktywniejszych zwolenników reformy Kościoła katolickiego. Najpierw Romano Guardini i Karl Rahner, a potem Szwajcar Hans Küng i Bawarczyk Joseph Ratzinger. Ci ostatni - rówieśnicy - w czasie II Soboru Watykańskiego (1962-65) byli po trzydziestce. Różniło ich to, że Künga ukształtował szwajcarski ustrój republikański, a Ratzingera - dzieciństwo w III Rzeszy. A jest to różnica zasadnicza - jeśli bowiem Küng z natury jest optymistą, to Ratzinger podatny był na pesymistyczną wizję upadku kultury Zachodu, na co akurat niemieckie dzieje najnowsze dawały wiele przekonujących dowodów. Ich przyjaźń i ich rozejście się były czymś więcej niż prywatnym doświadczeniem dwóch duchownych katolickich i zarazem profesorów uniwersyteckich. Küng był w latach 60. powszechnie uważany za "człowieka soboru". Tak w 1966 r. zaprezentował go na pierwszej stronie - mimo wyraźnej niechęci kard. Stefana Wyszyńskiego - "Tygodnik Powszechny". W czasie niemieckiej rewolty młodzieżowej w 1968 r. miał kłopoty w "czerwonej Tybindze", ale dał sobie z nimi radę. Natomiast dla Ratzingera, który znalazł się w Tybindze właśnie dzięki staraniom swego szwajcarskiego kolegi, równie gwałtowne co głupie ataki studentów na Kościół i chrześcijaństwo były szokiem. Zrejterował więc do konserwatywnej Ratyzbony. Tak naprawdę rozeszli się jednak już wcześniej. Küng - jak pisze w swej autobiografii "Wolność wywalczona" - odmówił współpracy Pawłowi VI, czując, że nowy papież odchodzi od linii Jana XXIII. Natomiast Ratzinger ją przyjął. Gdy wybuchła "sprawa Künga" - wywołana książką kwestionującą dogmat o nieomylności papieża - znaleźli się po przeciwnych stronach barykady. Przez całe lata 70. prowadzili pojedynek na fundamentalne książki teologiczne. Küng: "Czy istnieje Bóg", "Być chrześcijaninem", "Kościół", "Credo", "Etos światowy", "Judaizm", Islam". Ratzinger: "Wprowadzenie w chrześcijaństwo", "Prawda w teologii", "Duch liturgii", "Demokracja w Kościele", "Wiara, prawda, tolerancja", "Moje życie".

Gdy w 1979 r. Küng ostro skrytykował pierwszy rok pontyfikatu Jana Pawła II i Watykan odebrał mu prawo nauczania teologii w imieniu Kościoła katolickiego, Ratzinger - będący już arcybiskupem Monachium - został przewodniczącym Kongregacji Doktryny Wiary, a więc "Wielkim Inkwizytorem". Spotkali się przypadkowo w 1983 r. Spotkanie wypadło bardzo chłodno. Gdy w czerwcu Ratzinger został wybrany na papieża, Küng nazwał go "arcykonserwatystą". Ten pojedynek rozgrywał się przy otwartej kurtynie. Książki Künga - w końcu niełatwe - stawały się bestsellerami, a on sam uchodził za najbardziej eksponowanego przedstawiciela rewolty w niemieckim katolicyzmie, której jednym z przejawów był ruch na rzecz demokratyzacji struktur kościelnych "Kościół oddolny". Innym przejawem rewolty było duże grono krytycznych teologów - wśród ich ksiądz i psychoanalityk Eugen Drewermann, Johannes Metz, autor "Teologii politycznej" i jeden z prekursorów teologii wyzwolenia, a także teolog-feministka Uta Ranke-Heinemann. Spory toczyły się o celibat, o ordynację kobiet - w tym czasie Kościoły protestanckie mianowały już kobiety na stanowiska biskupów - o stosunek do przerywania i zapobiegania ciąży, a także o pogłębienie ekumenizmu. Ta ostatnia kwestia była w Niemczech szczególnie paląca - oprócz tradycyjnego sąsiedztwa z protestantami od lat 70. pojawiło się sąsiedztwo z wyznawcami islamu. W tym czasie Ratzinger uchodził za wybitnie inteligentnego konserwatystę. Strofował niemiecki episkopat i za nadmierną kolegialność, i za ustępstwa w kwestii kontroli urodzin. To on ściągał na siebie niechęć liberalnej opinii publicznej, podczas gdy Jan Paweł II uchodził za konserwatywnego wprawdzie, ale jednak olbrzyma. Tak w każdym razie widzi Karola Wojtyłę Jan Ross w swej niezwykle pochlebnej książce "Papież". Ross jest protestantem, więc - jak przyznaje w pierwszych zdaniach książki - nie wierzy w to, w co wierzy papież, ale imponuje mu jego upór w głoszeniu wartości konserwatywnych. Oto klasyczna postawa niemieckiego konserwatysty, który wie, że jego myślenie wyrasta z tradycji Oświecenia, ale chciałby władzy rozumu dodać wymiar transcendentny. Chciałby wbudować we współczesne zeświecczone społeczeństwo uszlachetniające je tabu, któremu jednak brak sankcji ostatecznej. I jak to uczynić? Co wiara może powiedzieć nauce? O to właśnie chodziło wiosną 2004 r. w historycznej już dyspucie Ratzingera z klasykiem Nowego Oświecenia Jürgenem Habermasem.

Pytałem Künga, będąc u niego z wizytą, jakie zająłby stanowisko, gdyby mógł się włączyć do tego dialogu. Odpowiedział, że argumentowałby inaczej niż Habermas, gdyż podziela wiele poglądów kardynała. Wie, że Habermas jest religijnie "niemuzykalny", ale pod wpływem tego, co dzieje się w Ameryce Łacińskiej, stara się traktować religię poważnie, choć w swym wcześniejszym myśleniu filozoficznym ją ignorował. - Jak wielu lewicowców - mówił mi Küng - Habermas nie jest w stanie włączyć religii do swej konstrukcji myślowej. Z drugiej strony powinien był dużo mocniej przycisnąć Ratzingera. W końcu rozmawiał z człowiekiem reprezentującym "system ucisku". Powinien był wspomnieć przynajmniej Pierre'a Teilharda de Chardin (którego dzieło również było atakowane przez Kongregację Doktryny Wiary) i zapytać Ratzingera, w jakim stopniu system, który reprezentuje, jest racjonalny. Z kolei Habermasa Küng poprosiłby o dokładniejsze określenie roli religii w świecie. Nie doproszony do tego sporu, Küng odpowiedział - jak zwykle - solidną książką "Początek wszechrzeczy" poświęconą kwestiom nauki i wiary, religii i Oświecenia. I ta właśnie książka stała się dla niego mostem pozwalającym ponownie nawiązać dialog z dawnym soborowym sojusznikiem, późniejszym teologicznym przeciwnikiem, a obecnym papieżem. Küng wysłał ją Benedyktowi XVI z prośbą o spotkanie, pisząc wyraźnie, że nie chodzi mu o rewizję wyroku z 1979 r. I natychmiast został zaproszony do Castel Gandolfo. To była sensacja. "Mitteldeutsche Zeitung" z przesadą porównał to spotkanie "w miłej atmosferze" do upadku muru berlińskiego. To spotkanie nie było żadną Canossą. Ani jeden, ani drugi nie wycofał się ze swego stanowiska. Zresztą nie rozmawiano o sprawach drażliwych - o dogmacie nieomylności papieża czy o demokratyzacji struktur wewnętrznych Kościoła. Rozmawiano o tym, "w czym zainteresowania się pokrywają, o wielkich religiach światowych, o warunkach pokoju na świecie, o etosie globalnym, o punktach styku wiary i nauki". Benedykt XVI nie miał "zasadniczych zastrzeżeń" do książki, choć znów jest w niej wiele prowokujących wypowiedzi na temat nieomylności papieża, teorii ewolucji i pojęcia prawdy nie definiowanej w sposób teologiczny. Papieżowi mogło się jednak podobać podtrzymanie religijnej interpretacji wszechświata. Ponieważ - pisze Küng - "nauki ścisłe nie dają żadnego wewnętrznie spójnego obrazu świata, zatem nie są w stanie rozwiązać kwestii sensu wszechświata". Pozornie obiektywne fakty i dane naukowe są jedynie empirycznymi hipotezami, których nie można zweryfikować ostatecznie. Najnowsze zdobycze matematyki i fizyki ujawniają zresztą granice poznania naukowego.

Jednak teologia nie może kwestionować wyników nauk przyrodniczych, powołując się na autorytet Boga, Biblii czy papieża. Zatem zamiast konfrontacji potrzebny jest "model komplementarności", w którym "odrębne sfery będą zachowane, w którym unikać się będzie przejść bezzasadnych i odrzucać wszelkie absolutyzacje. W tym modelu będzie się jednak stawiać sobie nawzajem pytania i wzbogacać rzeczywistość jako całość, by starać się ją ująć we wszystkich jej wymiarach". Küng odrzuca wrogich religii materialistów, jak Jacques Monod, Francis Crick czy Stephen Hawking. Już Galileusz, Newton i Einstein przekonali się, że wraz z wiedzą rośnie też niewiedza, a rozum oświeceniowy prowadzi także do irracjonalizmu, jak to wykazali Max Horkheimer i Theodor W. Adorno w "Dialektyce Oświecenia". Jako teolog oświecony Küng weryfikuje swój "model komplementarności", analizując zdobycze biologii, antropologii, teorii prawybuchu, ewolucji, a także badań mózgu. Przy czym pokazuje sprzeczności, w które wikła się każda próba wyjaśnień ostatecznych. "Wierzyć dziś - dysponując horyzontem kosmologii naukowej - w Stwórcę świata oznacza ufać w sposób oświecony, że świat i człowiek nie są niewytłumaczalni, że świat i człowiek nie są bezsensownie rzuceni z nicości w nicość, lecz że mają sens i są wartościowi jako całość, bo nie chaos, lecz kosmos - w Bogu, jego praprzyczynie, jego sprawcy i stwórcy - jest pierwszym i ostatecznym schronieniem". Na mszę, nie na stadion Czy to spotkanie rzeczywiście otwiera przestrzeń dla "ludzi pogranicza" zawieszonych pomiędzy wiarą i nauką, pomiędzy dogmatami kościelnymi i wolnością chrześcijanina, pomiędzy wielkimi religiami światowymi? Do spotkania w duchu - jak mówi Küng - etosu globalnego? Rzecz jasna, Küng czy "Kościół oddolny" to tylko fragment niemieckiego katolicyzmu, na który składa się także tysiące znakomicie działających instytucji katolickich - szkół, szpitali, domów opieki, organizacji pomocy dla Trzeciego Świata. Dla nas to zaangażowanie na rzecz pojednania polsko-niemieckiego: od Kręgu z Bensberg w latach 60., poprzez Dzieło św. Maksymiliana Kolbe, aż po skupiające gdańskich katolików Forum św. Wojciecha. Poza tym Niemcy również mają swój ludowy katolicyzm i sanktuaria maryjne - nie tylko w Bawarii, lecz także w katolickich enklawach byłej NRD, w Eichsfeld na obrzeżu Turyngii czy na Łużycach. I - wbrew hiobowym wieściom kolportowanym przez "Spiegel" - wciąż więcej Niemców chodzi w niedzielę do kościołów niż na mecze piłkarskie. Niemniej prawdą jest, że niemiecki katolicyzm jest mentalnie różny od polskiego. Patrząc z polskiej perspektywy jest to dla jednych ożywczy powód do szczególnego zainteresowania życiem duchowym sąsiada, dla innych - efekt obcości budzący nieufność, a nawet niechęć. W każdym razie, jeśli nowy prezydent RP w jedną z pierwszą wizyt zagranicznch uda się do Watykanu, to w osobie Ojca Świętego nie spotka już krajana, lecz sąsiada zza miedzy, który będzie patronował odnowie wspólnoty polsko-niemieckiej nadszarpniętej przez polityków.