Chrześcijańska demokracja. Koniec historii?

GN 20/2013 |

publikacja 16.05.2013 00:15

Nad chrześcijańską demokracją w Europie niektórzy postawili już krzyżyk. Czy literka „C” powinna zniknąć ze skrótów nazw większości partii chadeckich?

Chrześcijańska demokracja. Koniec historii? canstockphoto, cgtextures/montaż studio gn

Niedawna śmierć nestora włoskiej polityki, Giulia Andreottiego, jednego z ostatnich – jak mawiają niektórzy – prawdziwych chadeków, obudziła dyskusję nad stanem dzisiejszej chadecji w Europie. Krytycy zmarłego męża stanu mówili, że nawet on nie uniknął do końca tego, co stało się chorobą toczącą chrześcijańską demokrację. W dużym uproszczeniu sytuacja wygląda tak: w Europie działają partie, które bądź wprost w swoich nazwach, bądź w deklaracjach programowych odwołują się do chrześcijaństwa jako podstawy ideowej swojej działalności. W praktyce coraz rzadziej (lub wcale) różnią się od partii socjalistycznych czy liberalnych, gdy dochodzi do głosowań nad ustawami tzw. światopoglądowymi. W „najlepszym” przypadku polega to na bierności chadecji wobec pomysłów lewicy, forsującej bez kompleksów najbardziej rewolucyjne, sprzeczne nawet nie tyle z religią, co ze zdrowym rozsądkiem, ustawy. W najgorszym wydaniu polega to na przejęciu języka i poglądów wywracających naturalny porządek do góry nogami. Trudno powiedzieć, kiedy dokładnie zaczął się proces dechrystianizacji chadecji (co samo w sobie brzmi dość kuriozalnie). Można natomiast wskazać na wydarzenia, które ten proces stopniowo pogłębiały.

Wizjonerzy i „Samarytanie”

Choć nurt chrześcijańskiej demokracji sięga XIX wieku i związany jest z przebudzeniem świadomości społecznej świeckich katolików, większość partii o takim charakterze zaczęła powstawać i odgrywać coraz większą rolę dopiero po II wojnie światowej. Wówczas ich liderom bardzo zależało, by chrześcijański charakter był czytelnym wyróżnikiem tych ugrupowań. To m.in. dzięki wizjonerskiemu podejściu do polityki takich mężów stanu jak Alcide de Gasperi, Konrad Adenauer czy Robert Schuman powstała idea integracji europejskiej, której warunkiem i pierwszym etapem było francusko-niemieckie pojednanie. Jednak partie mające w skrócie nazwy literę „C” w dłuższej perspektywie nie poradziły sobie z najtrudniejszym, jak się okazuje, problemem, to znaczy z obroną tożsamości nie tylko własnej, ale i europejskiej. Dzisiejsza chadecja w większości przypadków przeniknięta jest poprawnością polityczną narzuconą przez europejską lewicę. Najczęściej przejawia się to biernością, ale czasem również prześciganiem się wręcz z lewicą w stanowieniu zgubnego dla społeczeństwa prawodawstwa, m.in. w sprawach dotyczących aborcji, eutanazji, związków partnerskich, zmiany definicji małżeństwa.

Ostatecznie więc to lewica, a nie chrześcijańska demokracja, wygrała walkę o język, jakim operuje się dzisiaj w debacie publicznej. To chadecja musi zająć jakieś stanowisko w takich kwestiach, jak „równość wszystkich kochających”, „prawo kobiet do wyboru”, „prawo do godnej śmierci”, „edukacja seksualna” itp. Ubrane w pojemne, płynne i pozytywnie sformułowane hasła lewicowej nowomowy, kryjące w rzeczywistości sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem i zwyczajnie szkodliwe postulaty prawne, stały się punktem odniesienia dla wszystkich sił politycznych. A nierzadko partie chadeckie oswoiły się z nimi i zaczęły używać tego samego języka. W skrajnym przypadku wyglądało to tak jak w Holandii, gdzie były premier uznał, że cała Europa powinna brać przykład z holenderskiej chadecji, która przeforsowała legalizację aborcji, miękkich narkotyków i przywilejów małżeńskich dla związków homoseksualnych. A „chrześcijański” charakter tamtejszej chadecji wyraził się najbardziej w argumentacji za wprowadzeniem eutanazji, gdy przywoływano… przypowieść o miłosiernym Samarytaninie.

Abdykacja króla

Skoro zaczęliśmy od Holandii, pozostańmy jeszcze w tej części Europy. Dość znaczący jest bowiem przypadek chadecji belgijskiej. Na początku lat 90. XX wieku koalicję tworzyli wspólnie chrześcijańscy demokraci i socjaliści. Ci drudzy wspólnie z opozycyjnymi liberałami przeforsowali ustawę ułatwiającą przeprowadzanie aborcji. Chrześcijańscy demokraci wprawdzie za ustawą nie głosowali, ale też nie próbowali wpływać na koalicjantów, grożąc na przykład zerwaniem koalicji. Do tego doszła kłopotliwa dla wszystkich sprawa króla Baldwina, który uznał, że nie może podpisać tak radykalnej ustawy, a bez podpisu króla ustawa nie może wejść w życie. „Prędzej abdykuję, niż podpiszę taką ustawę”, powiedział wtedy monarcha. Słowa dotrzymał. W rzeczywistości to rząd, wykorzystując odpowiedni zapis konstytucji, uznał króla za „niezdolnego do sprawowania funkcji”, po czym premier i cały rząd ustawę podpisali, a tuż po tym… przywrócono króla na tron. Prawdopodobnie cały ten spektakl był wynikiem zakulisowych ustaleń z samym Baldwinem – chadecy chcieli umożliwić mu tym manewrem wyjście z twarzą i w zgodzie z własnym sumieniem z całej sytuacji, a sami w tym czasie mogli podpisać się pod ustawą, za którą ich posłowie nie głosowali. Ciekawostką jest to, że przewodniczącym tamtejszej chadecji był wówczas niejaki Herman Van Rompuy, znany dziś jako przewodniczący Rady Europejskiej. Polityk ten uznał za właściwe działanie rządu wokół króla i ustawy aborcyjnej.

Książę wrogiem postępu

Podobna sytuacja miała miejsce w sąsiednim Luksemburgu, tyle że sprawa dotyczyła eutanazji. Chrześcijańska Socjalna Partia Ludowa to jedna z głównych sił politycznych w tym kraju. Liderem partii przez wiele lat był Jean-Claude Juncker, także wieloletni premier, w międzyczasie również szef tzw. eurogrupy. Tutaj chadecja też współrządziła z socjalistami, a ustawy wymagają zgody wielkiego księcia. Ten jednak uznał, że zgody na ustawę dopuszczającą eutanazję być nie może. Co odpowiedział Juncker – szef rządu i szef partii chrześcijańskiej? Że jak będzie trzeba, to się księciu odbierze prawo weta. Dodajmy do tego, że członkowie jego partii za ustawą nie głosowali. Czego więc bał się Juncker? Czy również tutaj chodziło o to, by uniknąć rozpadu koalicji? Trzeba przyznać, że cena utrzymania się chadeków u władzy i tu, i w Belgii była dość wysoka. Tłumaczenie jednego z ministrów, że „należy uniknąć kryzysu rządowego”, a więc w praktyce trzeba zgodzić się na propozycje socjalistów, świadczy o kapitulacji chadecji przed postulatami lewicy. A więc to nie ten, kto próbuje wywrócić konstytucyjny i naturalny porządek jest awanturnikiem, tylko ten, kto ewentualnie miałby czelność stanąć w jego obronie. Przypomina to trochę niedawne wydarzenia w Polsce, kiedy to za awanturnika uznano Jarosława Gowina, mówiącego, zgodnie z prawdą, że propozycje ustaw o tzw. związkach partnerskich są sprzeczne z konstytucją, podczas gdy za prawdziwych awanturników należałoby uznać raczej autorów takich ustaw, skoro gwałcą one porządek konstytucyjny. Zamiast tego awanturnicy zyskali poparcie szefa rządu i partii rządzącej. Partii, która zresztą należy do wielkiej chadeckiej rodziny w Parlamencie Europejskim, czyli do Europejskiej Partii Ludowej (EPP).

Podpis Andreottiego

Nieco schizofreniczna sytuacja miała miejsce we Włoszech w czasie rządów wspomnianego na początku Giulia Andreottiego, lidera włoskiej, legendarnej już dziś partii Democrazia Cristiana. Otóż ustawę aborcyjną przegłosowali socjaliści przy sprzeciwie chadeków, ale ci ostatni (członkowie rządu) podpisali się pod jej tekstem wraz z prezydentem (to wymóg prawny, by ustawa mogła wejść w życie). Co powiedział jeden z liderów Democrazia Cristiana, słynny zresztą Aldo Moro? Że chadecy zobowiązują się „nie stawiać przeszkód większości parlamentarnej, która uchwali prawo aborcyjne”. I sam premier Andreotti, chadek, ustawę jednak podpisał. Podobnie prezydent Giovanni Leone. „W ten sposób – mówił potem jeden z dziennikarzy – włoska ustawa jest jedyną ustawą proaborcyjną na świecie, pod którą widnieją wyłącznie podpisy katolickich polityków”. A po latach były chadecki prezydent Włoch Francesco Cossiga z rozbrajającą szczerością oświadczył, że największą zasługą chrześcijańskiej demokracji jest to, iż „udało jej się stłumić własną specyfikę ideologiczną oraz swoje ideały: ustawy legalizujące aborcje czy rozwody zostały podpisane przez przywódców państwa i ministrów z chrześcijańskiej demokracji, którzy słusznie wybrali politykę jedności, z czego korzyść odniosły demokracja, wolność i niezawisłość”.

Chadecja ugodowa

Austriacka Partia Ludowa (OVP) przez wiele lat uchodziła za partię katolików. Dość szybko jednak można było zauważyć jej ewolucję, zresztą wcale nie oderwaną od ewolucji, jaką przechodził cały austriacki katolicyzm. I tak na przykład liderzy partii zaczęli posługiwać się nagle dość eufemistycznym określeniem ochrony życia „od początku do naturalnej śmierci”. Nie „od poczęcia”, ale „od początku”. Co też trafnie wytknął partii jeden z austriackich biskupów. Co na to chadecka partia? „Musimy unikać atmosfery dyskryminacji i potępienia ludzi mających różne poglądy na tę problematykę”. A jeszcze dobitniej OVP pokazała swoje rozmyte oblicze, nazywając aborcję dzieci upośledzonych „problematyczną”, tzn. taką, która wymaga „spokojnej dyskusji”. A gdy w 2008 roku chadecy zawarli koalicję z socjalistami, po krótkim czasie koalicja przyjęła ustawę o tzw. związkach partnerskich. Przykładem bezideowości europejskiej chadecji stała się niemiecka CDU (Unia Chrześcijańsko-Demokratyczna) pod wodzą Angeli Merkel. To typowo pragmatyczna partia władzy, podobna do wielu skupionych dziś w Europejskiej Partii Ludowej w PE. I choć to nie CDU, a socjaldemokraci i Zieloni przeforsowali np. ustawę o homoseksualnych związkach partnerskich, to znowu kiedy chadecja doszła do władzy, stwierdziła, że tego prawa zmieniać nie będzie. Co uznano za zwycięstwo wewnątrzpartyjnej aktywności działającej w CDU organizacji skupiającej gejów i lesbijki. Niemiecka CDU nie jest może tak zaczadzona lewicową rewolucją obyczajową jak chadecja np. holenderska czy austriacka, jednak w jej rozmytej tożsamości ujawnia się charakterystyczna cecha dla całej prawicy europejskiej: brak odwagi odwrócenia tego, co w prawodawstwie popsuła wcześniej lewica. O ile socjaliści nie mają kompleksów i skutecznie wprowadzają w życie swoje postulaty, to gdy do władzy dochodzą konserwatyści, w najlepszym wypadku akceptują zastany krajobraz.

Ryzyko przymiotników

Prawdopodobnie te wszystkie zarysowane zaledwie problemy są też jakimś znakiem czasu, który każe zastanowić się, na ile w ogóle formuła chrześcijańskiej demokracji była trafiona, a na ile z góry skazana na porażkę. Generalnie zawsze jest tak, że umieszczanie w nazwie jakiejkolwiek organizacji publicznej, a zwłaszcza politycznej, przymiotnika „chrześcijański” czy „katolicki” niesie ze sobą ryzyko, że działalność będzie uznana za namaszczoną przez Kościół. Oczywiście argumentem za dodawaniem przymiotnika „chrześcijański” jest potrzeba wyborców uzyskania jasnego komunikatu, na jakiej podstawie opiera się działalność danej partii. Tyle tylko, że sama nazwa, jak widać na powyższych przykładach, nie jest wystarczająco jasnym komunikatem. Być może jednak zbyt wcześnie niektórzy postawili krzyżyk nad europejską chadecją. W chwili, gdy piszę te słowa, niemieccy politycy protestują przeciw żądaniom parlamentarzysty tureckiego pochodzenia, by usunąć krzyż z sali sądowej w Monachium. Zareagowali właśnie chadecy. Przewodniczący frakcji CDU/CSU w Bundestagu, Günter Krings powiedział, że krzyż symbolizuje miłość bliźniego i tolerancję, jest też wyrazem korzeni chrześcijańskich świata zachodniego. Jak na dzisiejsze standardy europejskiej poprawności politycznej to dość odważna deklaracja. Niemiecka CDU nie jest też monolitem. I gdy wywodząca się z tej partii minister zdrowia, wraz z grupą partyjnych kolegów, chciała wprowadzenia uprawnień małżeńskich dla par homoseksualnych, inni członkowie partii zganili ją za to. Może więc jeszcze chadecja nie umarła?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.